𝘋𝘰𝘣𝘳𝘻𝘦 𝘸𝘪𝘦𝘮𝘺 𝘻 𝘩𝘪𝘴𝘵𝘰𝘳𝘪𝘪, ż𝘦 𝘨𝘳𝘢𝘯𝘪𝘤𝘦 𝘱𝘢ń𝘴𝘵𝘸𝘰𝘸𝘦 𝘯𝘪𝘦 𝘴ą 𝘢𝘯𝘪 𝘣𝘺𝘵𝘦𝘮 𝘯𝘢𝘵𝘶𝘳𝘢𝘭𝘯𝘺𝘮, 𝘢𝘯𝘪 𝘰𝘣𝘪𝘦𝘬𝘵𝘺𝘸𝘯𝘺𝘮 – 𝘴ą 𝘱𝘳𝘻𝘦𝘥𝘦 𝘸𝘴𝘻𝘺𝘴𝘵𝘬𝘪𝘮 𝘵𝘸𝘰𝘳𝘦𝘮 𝘪𝘥𝘦𝘰𝘭𝘰𝘨𝘪𝘤𝘻𝘯𝘺𝘮. 𝘋𝘻𝘪ę𝘬𝘪 𝘪𝘤𝘩 𝘪𝘴𝘵𝘯𝘪𝘦𝘯𝘪𝘶, 𝘶𝘴𝘵𝘢𝘯𝘢𝘸𝘪𝘢𝘯𝘪𝘶, 𝘱𝘳𝘻𝘦𝘴𝘶𝘸𝘢𝘯𝘪𝘶, 𝘰𝘵𝘸𝘪𝘦𝘳𝘢𝘯𝘪𝘶 𝘪 𝘻𝘢𝘮𝘺𝘬𝘢𝘯𝘪𝘶 𝘮𝘰ż𝘭𝘪𝘸𝘦 𝘫𝘦𝘴𝘵 𝘥𝘺𝘴𝘤𝘺𝘱𝘭𝘪𝘯𝘰𝘸𝘢𝘯𝘪𝘦.

Łatwo zapomnieć o tym wszystkim, kiedy od dziecka jesteśmy indoktrynowani tak, by granice uznawać niemal za świętość, za którą powinniśmy oddać życie. W momencie, kiedy podróżując po Europie, praktycznie nie odczuwamy ich istnienia. Widać to doskonale, gdy przyjrzymy się argumentom antymigranckim. Jednym z najczęściej pojawiających się stwierdzeń jest to, że migranci powinni „normalnie” złożyć wniosek o azyl w ambasadzie, zamiast przedzierać się przez las. To przepaść, która dzieli Pierwszy Świat od całej reszty. Przepaść tak wielka, że osoby uprzywilejowane nie są w stanie nawet wyobrazić sobie losu tych, których system stawia niżej. Bo w rzeczywistości jest to bardzo trudna do wyobrażenia sytuacja, gdy jedna osoba może swobodnie podróżować po świecie, podejmować pracę w dowolnym miejscu i mieszkać tam, gdzie ma ochotę. Druga natomiast nie ma prawa opuścić miejsca, w którym mieszka – jeśli chodzi o swobodę poruszania się, czyli jedno z najistotniejszych ludzkich praw, jest de facto niewolnikiem mogącym decydować o swoim losie tylko w pewnym stopniu. Jedynym powodem, dlaczego tak wielka nierówność ma miejsce, jest fakt, że urodziła się w innym miejscu.