NoBorders Wrocław via FB

To był najcięższy dzień, ze wszystkich spędzonych na granicy.

Cztery interwencje dla jednej grupy to bardzo duże obciążenie. Doprawdy pierwsza była lekka: rano, ok 11:00, dwie osoby, głęboko w lesie, daleko od strefy. W dobrym stanie, potrzebowali powerbanków. Czekałam w aucie na powrót towarzyszy, którzy mieli przekazać potrzebne rzeczy.

Poszłam na spacer, bo piękny kolorowy las, piękna, ciepła pogoda. Na leśnej drodze, za zakrętem zauważyłam, że coś wisi na drzewie. Torba wypełniona jakimiś rzeczami, butelka 5l wody przyklejona taśmą klejącą do drzewa. Wmurowało mnie. Niby nic, ale w tych pięknych okolicznościach przyrody zupełnie zapomniałam co się dzieje i ten widok był jak uderzenie w twarz. Wszędzie wokół, w tych lasach są ludzie. Wyczerpani, cierpiący. Ścigani przez nieubłagany system zwany PAŃSTWEM NARODOWYM, którego granic nie można przekraczać, bo ktoś kiedyś tak wymyślił i wtłoczył nam do głów, że taki jest porządek rzeczy. Ziemia, woda i niebo zostały podzielone między mocarstwa, a my, ludzie jesteśmy tylko pionkami. Bez uczuć, bez marzeń, bez perspektyw.

Wróciliśmy do domu i po godzinie znowu wyjeżdżaliśmy. 13 osób na łące. 4 aktywistów wzięło 5 napakowanych po brzegi plecaków, ciężkich jak jasna cholera. Nie znaleźliśmy ich. Nie wiadomo dlaczego nie było nikogo w umówionym miejscu. To zdarza się często. Czasem po godzinie jazdy i godzinach marszu przez las nie udaje się nikogo spotkać. Daremny trud. Zrezygnowani wróciliśmy i ledwo usiedliśmy, kolejne zgłoszenie. 5 osób w lesie. Przepakowujemy plecaki pod ich potrzeby i ruszamy. To był wymagający spacer. Przedzieranie się przez bagna, powalone drzewa i kilometry lasu.

Lecz to, co odciśnie piętno, miało dopiero nadejść. Grupa osób z Jemenu, była wypychana przez białoruskich żołnierzy kijami do lasu, po pushbacku polskich służb. Czekając na zakończenie akcji dostaję kolejne zgłoszenie. Odpisuję, że nie damy rady, jesteśmy w terenie już ok 12 godzin, a czeka nas powrót do Wrocławia. 600 km. Ja muszę prowadzić. Dostaję informację, że nikt inny nie może pojechać. Że w grupie są dzieci. Nie ma dyskusji, nikt nie ma wątpliwości, że musimy się do nich dostać. Spóznimy się do Wrocławia, do naszych zakładów pracy, które i tak już od dawna olewamy, biorąc cały czas wolne lub nadgodziny, gdy kończy się urlop. Ostatnia akcja jest ciężka. Jest straszna. Jest horrorem. Dokładnie tym o czym czytacie w relacjach innych organizacji. Są milczące dzieci o wielkich oczach, jest schorowana, zapłakana staruszka. I dorośli mężczyźni błagający nas, żebyśmy nie zostawiali ich w lesie, że kolejnego pushbacku nie wytrzymają.

Zostawiliśmy ich. Nie zrobiliśmy nic więcej poza daniem im zupy i plecaków z jedzeniem na nastepne dni. Pomaganie nie jest w tym kraju mile widziane, jest nielegalne, nie chcemy ryzykować więzieniem. Zostawiliśmy im kontakt. Obiecaliśmy, że nasze koleżanki wrócą do nich następnego dnia.

Następnego dnia łąka była pusta. Telefon milczy. Kontakt się urwał.

Można teraz płakać. I tak, wszyscy płaczemy. W domu, kiedy już nie trzeba być silną, nie trzeba być “w trybie zadaniowym”. Płaczemy i organizujemy demonstrację, aby obalić ten chory rząd. Wiemy że na razie się nie uda, ale co innego możemy robić? Nosić ciepłą zupę do lasu do końca naszych dni? Liczyć na to, że politycy się opamiętają? Że wybory za 3 lata coś zmienią?