Zona, która według rządzących miała chronić bezpieczeństwo miejscowych, zatruła im życie. Zakaz przebywania przy granicy z Białorusią wygasł, ale jego konsekwencje zostaną z ludźmi na długo. Krynki, niewielka miejscowość na pograniczu polsko-białoruskim. Spod spożywczego odjeżdżają dwie wojskowe ciężarówki, paki wypchane drutem ostrzowym, czyli koncertiną. Jest 1 lipca, o północy przestał obowiązywać zakaz przebywania w ponad 180 miejscowościach w rejonie, z początku zwany stanem wyjątkowym. Niektórzy mieszkańcy już w nocy udali się na obrzeża miasta, żeby na własne oczy przekonać się, że go nie ma. – I rzeczywiście, zniknął – mówi Henryk i wyciąga telefon ze zdjęciami. Jest ciemno, światło lampy błyskowej odbija się od tablicy z nazwą miejscowości. – Wcześniej był tu czekpoint, mundurowi zatrzymywali po kilka razy dziennie, pytali, dokąd jadę i w jakim celu. Przeszukiwali samochód. A teraz ich nie ma. I chyba już nie wrócą, prawda? – pyta z niedowierzaniem.

Kilkadziesiąt kilometrów dalej, w Białowieży, czekpointu też nie ma. Żeby to uczcić, okoliczni i miejscowi zorganizowali spacer przez wieś. Mijają tymczasowe bazy wojskowe, pomstują na wciąż obecnych tam żołnierzy z karabinami, którzy od dziesięciu miesięcy panoszą się po ich terenie. Ci w odpowiedzi uśmiechają się złośliwie, przyuczeni, by nie reagować werbalnie. Są też aktywiści, którzy mimo grożących im konsekwencji chodzili do lasu z wodą, jedzeniem i ubraniami dla uchodźców. Tych samych, których straż graniczna i wojskowi nielegalnie wypychali za białoruską granicę. Prócz szacunku dla praw człowieka aktywiści mają dziś na transparentach jeszcze jeden przekaz: „Nie dla muru”.

Ale to hasło jest już nieaktualne. Zapora wzdłuż granicy powstała, stalowe przęsła ciągną się przez blisko 180 km. Rządzący wydają się bardzo dumni z konstrukcji. W dzień oddania do użytku 30 czerwca premier Morawiecki z ministrami spraw wewnętrznych i administracji Kamińskim i Wąsikiem zjechali do jednej z podlaskich wsi zachwalać, że „budowa zapory znacznie ograniczyła liczbę prób nielegalnego przekroczenia granicy”. Za to ograniczenie Polska zapłaciła 1,6 mld zł.

Patostrefa Brak czekpointów cieszy miejscowych, jednak niektórym wciąż przeszkadza obecność wojska. Nic dziwnego, wraz z policją, strażą graniczną i WOT- przez ostatnie miesiące sprawowali na tym terenie władzę jak na dzikim zachodzie. – Pieszczotliwie nazywaliśmy to patostrefą – mówi „Polityce” Grażyna, przewodniczka z Białowieży. Po czym wyjaśnia, czym w praktyce była patostrefa. – Taki fragment ziemi wyjęty spod prawa. Ani to Polska, ani Europa. Ot, teren, na którym w każdej chwili możesz zostać zatrzymany (bez powodu), przeszukany (bez protokołu), legitymowany (przez mundurowego, który sam się nie przedstawia). Nie możesz się za to poskarżyć, chyba że rodzinie i znajomym przez telefon. Pokazać im to na własne oczy też było trudno, bo żeby zaprosić kogoś do strefy, trzeba było mieć zgodę od straży granicznej, a ta nie zawsze się godziła.

Trzeba było kombinować. Katarzyna z Hajnówki, żeby wjechać do pobliskiej Białowieży, przygotowywała sobie alibi. – Na przykład zajęcia przyrodnicze dzieci. Albo urodziny bliskiej przyjaciółki, która urodzin oczywiście nie miała, ale dla zmyłki zawsze miałam w bagażniku butelkę wina.

– Mój brat powiedział, że w ramki sobie pooprawia wszystkie te pisemne pozwolenia na przyjazd do mnie – to z kolei Eliza, która z czasem nabrała biegłości w pisaniu wniosków do straży granicznej. – Wysyłałam zdjęcia dokumentów brata i jego rodziny z uzasadnieniem, że tylko na okres świąt wielkanocnych albo długiego weekendu. Czasem dostawałam odpowiedź, że to przyjazd turystyczny, więc nie można, wtedy wymyślałam jakieś imieniny czy inne okoliczności. I czekałam, dzwoniłam, pisałam maile. Później tłumaczyłam komendantowi, że wszyscy tu znajdujemy się w trudnej sytuacji, gdy szczególnie potrzebujemy kontaktu z rodziną i przyjaciółmi. Choć czasem miałam wątpliwości, czy ich zapraszać, bo z drugiej strony pokazać im ten bajzel też nie było łatwo. Dzieci ze szkoły moich dzieci, które mieszkają w sąsiednich wioskach, nie mogły przyjechać, żeby się pobawić. Nawet tak prozaiczna sprawa jak ściągnięcie kogoś do remontu była wyzwaniem logistycznym.

Marcin spod Krynek jakiś czas temu zamówił zboże dla swoich kur i sam najadł się wstydu. – Facet, który mi je przywiózł, mówił, że na czekpoincie przeszukiwali mu każdy worek, czy nie ma tam pochowanych uchodźców albo rzeczy dla nich. Takie historie znał do tej pory od dziadka, który opowiadał, jak za wojny Niemcy dźgali mu worki ze zbożem.

Ale sam Marcin też miał sporo problemów z przemieszczaniem się. Wieś, w której mieszka, nie była w strefie, za to Krynki ze sklepami i jego urzędem gminy już tak. – Żeby cokolwiek załatwić, musiałem uzbroić się w pisemne potwierdzenie meldunku. Jak mundurowy był z okolicy, to wiedział, o co chodzi, i wpuszczał. Ale jak zdarzył się ktoś ściągnięty z daleka, to już nie. Po zmroku były najmniejsze szanse, że wpuszczą. Najgorzej było zimą, bo noce długie i zimno, a trzeba było czekać, aż skończą przeszukiwać samochód.

Żołnierze Dla Elizy minione dziesięć miesięcy było najgorszym czasem w życiu. W Białowieży mieszka od 20 lat. – To miejsce było moim rajem na ziemi. Rajem, który mi odebrano. Został rozjechany wojskowymi ciężarówkami, poprzecinany koncertiną, zbrukany jakimś bezsensownym murem. A najgorsze jest to, że tak jak było wcześniej – już nigdy nie będzie. Nie da się cofnąć tego, co przez te miesiące zobaczyłam, co przeżyłam – mówi.

Zaczęło się od tego, że wojskowi zakwaterowali się w małej sali gimnastycznej w podstawówce jej dzieci. Później wynieśli się do obozu przy szkole. Zdarzało się, że dzieciaki podczas wuefu dzieliły salę gimnastyczną z żołnierzami, którzy mieli ćwiczenia. – Raz żołnierze chcieli być tak mili, że rozdali dzieciom na placu zabaw swoje racje żywnościowe. Gdy mój syn przyniósł je do domu, powiedziałam, żeby odniósł je panom żołnierzom i powiedział, by przekazali je uchodźcom w lesie.

Zaczęła chodzić do lasu w sierpniu, gdy na przystanku autobusowym obok swojego domu spotkała uchodźczą rodzinę. Miała przy sobie wodę i kawałek czekolady, które dała płaczącej dziewczynce w zimowej czapce. Strażnicy nie pozwolili zrobić nic więcej. Od tego czasu zawsze miała przy sobie opatrunki, coś do jedzenia i picia. Mundurowi jej za to nie lubili, często śledzili jej samochód, czy przypadkiem nie jedzie do lasu. Ona znielubiła ich z wzajemnością.

Najgorzej wspomina żołnierzy. – Byli dosłownie wszędzie: w parku, nad rzeką, w sklepowych kolejkach lufy karabinów ocierały się o moje plecy. Zachowywali się jak panowie tego terenu: chodzili w rozchełstanych mundurach, bez czapki i emblematów, blokowali ulicę, bo chcieli sobie porozmawiać z kolegami przez szyby. Zdarzało się, że gdy rano odwoziłam dzieci do szkoły i przedszkola, oni już w sklepach stali z piwem i małpkami w rękach i rzucali kurwami na lewo i prawo. I do tego ten sprzęt: zasieki i groźne pojazdy, które nauczyłam się rozpoznawać. Dziś już wiem, jak wygląda hammer h1 i aero 4x4, jak brzmi śmigłowiec Mi-24 lecący 40 m nad głową, choć wcale nie chciałabym tego wiedzieć. Najlepsza knajpa w mieście z braku turystów zaczęła serwować kebab i frytki dla mundurowych, żeby się utrzymać.

Dzieci Dzieci Elizy nieraz ją pytały, czy to już wojna. Szczególnie po jej wybuchu w Ukrainie, gdy zaczęły dopytywać, czy ten helikopter jest polski, czy rosyjski.

– Specjalistką nie jestem, ale myślę, że wielu z nas ma tu objawy stresu pourazowego – mówi Grażyna. – Sąsiadka, żeby odpocząć od tego wszystkiego, wybrała się na tydzień do Białegostoku. Ale tam też się bała, nawet dźwięk samochodu jadącego po kocich łbach kojarzył jej się ze śmigłowcem.

U dzieci widać to najwyraźniej. Żeby przerobić tę sytuację na swój sposób, dzieci Grażyny zaczęły rysować czekpointy, żołnierzy, wozy opancerzone, obozy dla uchodźców z najdrobniejszymi szczegółami. Ostatnio zrobiły drut kolczasty z plasteliny, w którą powtykały igły. – Martwię się, ale rozumiem je. Tak wygląda ich codzienność. Robią też sobie karabiny z drewna, pozwalam na to, dopóki nie ma w tych zabawach agresji – wyjaśnia kobieta.

Z kolei dzieci Kasi najbardziej boją się policjantów. To zaczęło się kilka miesięcy temu, gdy jechali samochodem z matką i jej znajomym. To było poza strefą. Policjanci zajechali im drogę, zaczęli uderzać pięściami w szyby, krzyczeć, żeby oddać kluczyki. Znajomy Kasi jest opalony i ma brodę, policjanci wzięli go za uchodźcę, a kobietę za przemytniczkę. Dzieci płakały, policjanci krzyczeli, żeby nie utrudniać im pracy. Gdy okazało się, że mężczyzna nie jest żadnym uchodźcą, powiedzieli, że mogą jechać dalej. Bez żadnego przepraszam.

– Takich przygód ze służbami było więcej – dodaje kobieta. – Kiedyś wieczorową porą drogę zablokowało mi wojsko, żołnierze pędzili na mnie z wyciągniętymi lufami. Proszę więc zrozumieć, jak bardzo się zdenerwowałam, gdy dzieci przyszły jednego razu ze szkoły i oznajmiły, że nauczycielka kazała im rysować laurki dla wojska. Dla wielu rodziców to nic, wolą się nie stawiać i milczeć w obawie przed konsekwencjami. Tak zostaliśmy tu wytresowani przez te miesiące. Ale ja zrobiłam awanturę. Uznałam, że nie pozwolę na wpajanie dzieciom propagandy, która wychwala ludzi reprezentujących nie prawo, a prymitywną, brutalną władzę.

Spuścizna To, co działo się w strefie, zostanie w jej mieszkańcach na długo. Sami przyznają, że sąsiedzi stali się nieufni, mniej ze sobą rozmawiają. Nic dziwnego, wszechobecna kontrola nie sprzyja atmosferze otwartości. Zresztą nie zawsze wiadomo, co i komu można powiedzieć. Członkowie wielu rodzin pracują w straży granicznej, taka specyfika regionu.

Eliza: – Nigdy nie zapomnę tej sytuacji. Przy kościele w centrum Białowieży pogranicznicy zatrzymali dwie rodziny uchodźcze. W torbie podróżnej pierwszej z nich znaleźli niemowlę, które rodzice przenieśli w ten sposób przez las. Druga

  • @TadeuszOP
    link
    12 years ago

    kobieta była w ciąży, uklękła i zaczęła błagać, by nie wyrzucali ich na Białoruś. Wokoło było więcej małych dzieci, wszyscy płakali. Mimo to strażnicy nie pozwolili mi dać im papierów o azyl, powiedzieli, że i tak go nie dostaną. Obu znałam, zanim wybuchł ten cały kryzys. Nigdy bym nie podejrzewała, że mogą się tak zachować. Jak mamy dalej żyć obok siebie? Nie tylko nie jestem w stanie powiedzieć tym ludziom „dzień dobry”, za każdym razem, gdy na nich patrzę, przypominam sobie te płaczące dzieci – mówi kobieta, która po tym wydarzeniu zapisała się do psychiatry.

    Z początku społeczność przygranicza była podzielona na tych, którzy boją się uchodźców i nie interesują się ich losem, i tych, którzy mimo oporów są gotowi pomóc. Przy czym tych pierwszych było więcej. – Znajoma ze wsi koło Hajnówki spotkała głodną rodzinę z Afryki na przystanku przy swoim domu. Bała się, ale wzięła ich do domu – opowiada Kasia. – Niedługo później przyszedł jej mąż. Powiedział, że ma pół godziny, żeby coś z nimi zrobić, inaczej doniesie na nich straży granicznej.

    Z czasem postawy się zmieniały. Po niemal roku na przygraniczu nie ma już praktycznie osoby, która nie spotkałaby obcego o innym kolorze skóry. Miejscowi przekonali się, że uchodźca to nie przestępca z zarazkami, jak przekonywała ich rządowa propaganda, tylko ludzie poszukujący lepszego miejsca dla siebie i swoich dzieci. Oraz jak potrafią działać mundurowi, którym da się niemal nieograniczoną władzę. – Nawet najbardziej zatwardziali sąsiedzi zmienili zdanie, gdy zobaczyli biedę naszych uchodźców – mówi Eliza. – Przestali dzwonić po straż graniczną, zamiast tego wychodząc z domu, zabierali ze sobą butelkę z wodą.

    I to prawdopodobnie jedyna pozytywna spuścizna po stanie wyjątkowym.

    Norbert Frątczak Dziennikarz i reporter „Polityki”. Publikował też m.in. w „Gazecie Wyborczej”, „Tygodniku Powszechnym”, „Piśmie”. Współautor kilku reportaży dla Polskiego Radia. Pisze o ludziach.