Na wschodniej granicy, gdzie koczują imigranci, rząd ogłosił stan wyjątkowy. Do Polski przylatują samoloty z Afgańczykami, a w Lubuskiem narodowcy straszą obozami dla uchodźców.

Blanka, śliczna blondynka z zielonymi oczami, kręci się po kampusie dla mężczyzn największego w Niemczech obozu dla uchodźców w Eisenhüttenstadt, tuż pod polską granicą. Nikt nie łapie jej za jasne włosy, nie patrzy pożądliwym okiem. A w polskim internecie czytam wciąż, że islamiści będą gwałcić Europejki. – Nikt cię wzrokiem nie rozbiera. Oni chcą tylko ludzkiej, zwykłej rozmowy. To normalni ludzie, tacy jak my – mówi Blanka.

– I ciągle się tłumaczą z tego, że są tu sami. Jakby czuli się winni. Mówią, gdzie są ich matki, siostry i żony. I to są historie, które trudno przechodzą przez gardło – przyznaje Blanka.

13-latka świetnie zna niemiecki i angielski. Mieszkała kiedyś w Berlinie, chodziła do niemieckiego przedszkola. Nigdy nikt jej nie wytknął, że jest Polką. Może dlatego dziś tak łatwo przychodzi jej pomoc uchodźcom. – To się wynosi z domu. My dużo podróżowaliśmy, rodzice od dziecka nie dzielili ludzi narodowo. Życie w Niemczech nauczyło nas, że wszystkich należy szanować. To wszystko zależy od tego, w jakim domu się urodziłeś – tłumaczy Blanka. Sama mieszka w małej wsi pod Gubinem. Nie zastanawiała się, co wybrać – obóz w Hiszpanii czy projekt pomocy uchodźcom. – To proste, tu się bardziej przydam – tłumaczy dziewczynka.

Anna, mama Blanki: – Na początku pomyślałam, że jeśli się zgodzę, to chyba oszalałam. Ciągle czytam u nas, że trzeba się bać muzułmanów. Kradną, biją, gwałcą, i to w imię Allaha. A ja wysyłam dziecko do obozu, w którym mieszka 400 mężczyzn. Ale szybko do mnie dotarło, że przecież nikt ze szkoły nie narażałby niewinnych dzieci. I cieszę się, że się zgodziłam. To najcenniejsza lekcja, jaką mogłam podarować swojemu dziecku.

Gimnazjaliści z Neuzelle do Eisenhüttenstadt dojeżdżają pociągiem. Podróż trwa pięć minut. Drogę do obozu przemierzają piechotą, to pół godziny marszu.

– Poczujcie to, co czują imigranci, gdy wysiadają tu na dworcu. Pytajcie o drogę, wyobraźcie sobie, że niektórzy niosą ze sobą cały swój dobytek – tłumaczy nauczyciel Mario Westphal.

Ruszamy betonową drogą wzdłuż torów. Wieje zimny wiatr. – Gdy szliśmy pierwszy raz, za późno skręciliśmy w lewo. Nadrobiliśmy kilka kilometrów. Oni pewnie też tak błądzą – mówi Nikola. Pierwszego dnia nauczyła się, jak wypełniać kartę imigranta, w jakich językach mówią uchodźcy, poznała trasy migracji. I zrozumiała, dlaczego ludzie uciekają ze swoich domów. Że niektórzy nie mają już swoich rodzin, bliscy siedzą w więzieniach. Słyszała, dlaczego Pakistańczycy i Syryjczycy nie przepadają za sobą.

Po co to wszystko? Uczniowie muszą poznać obóz od środka, by napisać dobry projekt, jak pomagać imigrantom.

Obóz dla uchodźców w Eisenhüttenstadt jest jednym z większych w Europie. To pierwszy urzędowy punkt kontaktowy w Brandenburgii na długiej drodze ucieczki imigrantów. Tymczasowe miasteczka budują wolontariusze Czerwonego Krzyża i lokalne władze. Do Eisenhüttenstadt przybywają imigranci głównie z zachodnich Bałkanów, choć zdarzają się także mieszkańcy z Afryki. Ulokowani są w dwóch miasteczkach. Osobno mężczyźni, osobno kobiety i dzieci. Niemcy dbają, by w jednym pokoju nie zamieszkała matka, która straciła swoje dziecko, z tą, która je ma.

Uczniowie też dostają jasne wytyczne. By nie przekraczać granic. Nie narażać rodzin na wspomnienia. Nie robić zdjęć, nie podawać prawdziwych imion. Żeby nie zaszkodzić. Niektórzy się ukrywają. A Państwo Islamskie ma dobry wywiad. – Jedno zdjęcie wrzucone do sieci może mieć fatalny finał dla którejś z rodzin – tłumaczy Blanka.

Uczniowie mogą robić zdjęcia, ale tylko specjalnym aparatem. Pracownicy obozu wybiorą tylko te “bezpieczne” dla uchodźców.

Blanka w swojej klasie w gimnazjum w Neuzelle ma Wietnamczyków, Chińczyka i Egipcjanki. Te ostatnio są bardzo pomocne. Nie każdy uchodźca zna choć trochę angielski. One znają arabski. Dogadują się ze wszystkimi. Przyjęły rolę tłumaczek. Brylują.

– Ale też sporo mówi po angielsku. Wielu to wykształceni ludzie. Naukowcy, lekarze, urzędnicy… Chcą dostać pracę. Marzą, żeby wyjechać do Skandynawii. To mit, że wszyscy chcą zostać w Niemczech. A już na pewno nie spotkałam Syryjczyka, który chciałby zamieszkać w Polsce. Oni wybierają tolerancyjne kraje, z dobrą opieką socjalną. Polska nie jest dla nich przyjaznym krajem – tłumaczy Blanka. Dodaje, że Niemcy są tak naprawdę szóstym krajem na liście, o którym marzą uchodźcy. Po Norwegii, Szwecji, Danii, Austrii…

Eisenhüttenstadt leży za Odrą. Granicznego mostu nie ma, po wojnie wysadzili go Rosjanie. Żeby wjechać do Polski, trzeba się cofnąć 30 km do Gubina. Eisenhüttenstadt ma nieco ponad pół wieku i erę świetności dawno za sobą. Po wojnie połączono trzy miasteczka, by stworzyć z nich stalową potęgę – niemiecką wersję krakowskiej Nowej Huty. W środku nowego miasta stanęły socrealistyczne czteropiętrowce, na obrzeżach – bloki z wielkiej płyty. Ściągnięto do pracy tysiące ludzi.

Dziś, ponad 20 lat po upadku NRD, miasto się wyludniło. Z ponad 52 tys. mieszkańców została połowa. Inwestorzy nie chcą budować tu fabryk, bo wiedzą, że brakuje rąk do pracy.

  • @ANTIFA_JAWORZNOOP
    link
    23 years ago

    W obozie też ich brakuje – w kuchni, biurze. – Trzeba znać dwa języki: niemiecki i angielski, no i mieć powołanie. A to czasami problem – tłumaczy Polka, w obozie jest sekretarką.

    Latem, gdy przez Europę szła największa fala uchodźców, miasto znów się ożywiło. Imigranci rozkładali namioty z chust na trawnikach, spali pod gołym niebem. Były ich tysiące. – Jak w Istambule. Tylko że ten kolorowy tłum wyglądał tak dziwnie na tle zimnych, stalinowskich budynków. Tak się łączyły dwie różne kultury – mówi Anna.

    Do Niemiec w tym roku ma przyjechać ponad milion uchodźców – dwukrotnie więcej niż w ubiegłym roku. Obozy takie jak ten w Eisenhüttenstadt miały być tymczasowe, działać do października. Mogą przyjąć ponad 3,5 tys. imigrantów. Będą otwarte dłużej. Bo choć fala uchodźców się zmniejsza, nadal zdarzają się dni, gdy pod bramą miasteczka stoi setka imigrantów. W Eisenhüttenstadt imigranci są badani i rejestrowani. Stamtąd jadą do powiatów. Do nowych domów. W obozie mogą spędzić maksymalnie 60 dni. Do rozpatrzenia wniosków dostają po 143 euro zasiłku. Wolontariusze szukają też miejsc w przedszkolach i szkołach, do których pójdą dzieci.

    Ale niektórzy mogą zostać deportowani. I tego boją się najbardziej młodzi mężczyźni.

    Dostaję zgodę, by wejść do obozu. Choć do tej pory wielu dziennikarzy z Niemiec odesłano z kwitkiem. Wolontariusze Czerwonego Krzyża stawiają jednak twarde warunki. Telefon i aparat muszę zostawić w aucie. Nie mogę pisać prawdziwych imion i nazwisk imigrantów, nie mogę podawać rodzinnych miejscowości. Nie mogę wchodzić do namiotów imigrantów. To niekulturalne. – To przecież teraz ich domy – tłumaczą.

    Imigrantów nie pilnuje gromada strażników, są tylko wolontariusze i pracownicy starostwa. A ja czuję się bezpiecznie.

    Kampus dla mężczyzn mieści się w opuszczonych koszarach. Niemcy budują sześć dużych hangarów. Z tirów wyciągają stalowe konstrukcje. Nowe hale, przypominają namioty stawiane na Oktoberfest. Pomieszczą kilkuset mężczyzn. Budowlańcy wydzielą w nich pokoje. Ogrzewane dmuchawami sprawdzą się nawet mroźną zimą. Powinny być gotowe kilka tygodni temu, ale jest poślizg. Uchodźcy śpią w namiotach, za podłogę robią drewniane palety.

    I choć chętnie pomogliby na budowie, Niemcy rygorystycznie przestrzegają prawa. Żadnej pracy w obozie. – Uchodźcy mogą jedynie wykonywać drobne prace porządkowe. Zbierają śmieci, grabią liście – mówi Dörte, wolontariuszka Czerwonego Krzyża. Brakuje im ciepłych ubrań. Bo Niemcy oddają same duże ubrania. – Topią się w nich. Potrzebują S, XS. Są drobni, niewysocy – mówi Dörte.

    W obozowej świetlicy spotykam Farida. Siedzi w grubej czapce i klapkach na nogach, bo wszystkie buty z darów były za duże. Farid układa drewniane puzzle dla trzylatków. Próbuje stworzyć obraz zielonej niemieckiej wsi. Spokojnie wciska fragmenty kozy i krowy. Gdy udaje mu się ułożyć, cieszy się jak dziecko, choć ktoś wcześniej zgubił dwa puzzle. W świetlicy są też piłkarzyki i stół do ping-ponga, ale do nich ustawia się długa kolejka.

    W obozie jest sam. Ojciec zginął w Syrii. – Siostra i mama wsiadły do drugiego pociągu. W Macedonii był straszny ścisk na peronie. Rozdzieliliśmy się. Byliśmy pewni, że dojedziemy w to samo miejsce. Są w węgierskim więzieniu. Nie wiem, czy kiedykolwiek jeszcze się spotkamy – tłumaczy Farid. W obozie jest od czterech dni. Liczy, że Niemcy nie odeślą go do Syrii. Wtedy będzie mógł ściągnąć matkę i siostrę. – A jak odeślą, będę musiał iść do armii, a przed tym uciekałem. Nie chcę zabijać ludzi – mówi. Skończył studia, ekonomię. W Syrii pracował w prywatnej firmie.

    Dziś nie miałby do czego wracać. Jego dom został zbombardowany.

    Karim ma 20 lat. Długie czarne włosy spina w kitkę. To pozostałość po scenicznym looku, w Syrii grał na gitarze w zespole metalowym. Różni się od innych, bo nie nosi charakterystycznej czarnej skórzanej kurtki. A to najbardziej rozpoznawczy znak imigranta.

    Karim ma ciepły polar. – Choć i w nim zimno. U nas było dużo cieplej – mówi.

    Studiował budownictwo na uczelni w niewielkim syryjskim mieście. Podróż do Niemiec zajęła mu dziewięć dni. W obozie jest od dwóch. Wypytuje, jak długo każą mu zostać w obozie. Chce szybko znaleźć pracę. Obojętnie jaką. Ale najlepiej, gdyby wysłano go do Szwecji. – Słyszałem, że to dobry kraj – tłumaczy.

    W Syrii zostawił rodziców i trzech braci. Chciałby ich sprowadzić. Pojechał pierwszy, bo dobrze zna angielski. Rodzice nie mieli tyle pieniędzy na czterech synów. – Czy to moja wina, że nie rodziły się u nas dziewczyny? – pyta.

    Hassan przysiada się, gdy rozmawiam z Faridem. Dobiega czterdziestki, ale wygląda znacznie młodziej. Mówi łamanym angielskim, proponuje kawę. Wierzy, że nikt go nie odeśle. Ma rodzinę, małe dzieci. Żona i dwie małe córki są w miasteczku na drugim końcu Eisenhüttenstadt. Spotykają się raz dziennie na coli w McDonaldzie. Potrafią siedzieć godzinami, nikt ich nie przegania.

    Na stołówce stoją wielkie termosy z gorącą herbatą, mlekiem. Imigranci nie wypuszczają z rąk plastikowych kubków, piją, żeby się rozgrzać.

    Hassan w Syrii pracował na budowie. Utrzymywał rodzinę. O Polsce nie słyszał. Pyta, gdzie leży. – Na stołówce wisi duża mapa, pokaż – proponuje. Dziwi się, że Polska jest taka duża. I dopytuje: – Wszyscy są tam tacy mili jak wy? Widać, że jesteście inne, macie takie inne oczy. Przyjazne.

    Nie odpowiadam.

    Hassan jeszcze pokazuje swoją drogę do Niemiec. Palec zatrzymuje na Węgrzech i Czechach. – Tu było najgorzej. Ale oni mają inne oczy – mówi.

    Said przyjechał z Afganistanu. Ma porządny zawód. Jest chemikiem, pracował jako inspektor. Pytam, co chciałby napisać przeciwnikom przyjmowania imigrantów. Kilka słów. Chwyta za długopis.

    Blanka po kilku dniach stażu w obozie ma głowę pełną ludzkich dramatów. Jak ta Syryjki, która miesiąc temu straciła całą swoją rodzinę – męża, dwójkę dzieci. Jak? Nie wiadomo. Niewiele mówi. – Choć umie angielski. Siedzi i się kiwa. Nie wiem, czy kiedyś będzie z nią lepiej – martwi się Blanka.

    W pamięci ma także historię 19-latka, który płynął łodzią do Grecji. Przemytnicy na środku morza kazali sobie dopłacić po 50 euro od każdej osoby. – Ci, którzy pieniędzy nie mieli, byli wyrzucani za burtę. On oddał swoje pieniądze rodzinie z czwórką dzieci. Płakał, że nie miał więcej, że nie mógł uratować innych. Sam już swojej rodziny nie miał – opowiada Blanka.

    Gimnazjaliści dzielą się w obozie na grupy. Jedni idą z uchodźcami naprawiać rowery z darów, drudzy sortować ubrania w magazynie. Ciepłe swetry, kołdry, beciki zaniosą do miasteczka dzieci i kobiet. Z worków wyciągną miśki, lalki, kredki, bloki i flamastry. Chcą je zabrać w pierwszej kolejności. – Te dzieci się tam strasznie nudzą – tłumaczą.

    Ale w projekcie zabawek już zbierać nie będą. Są ważniejsze rzeczy. Rodziny nie mają nic. Potrzebują ręczników, pościeli, ciepłych zimowych ubrań.

    – Nie muszą być nowe, ale powinny być czyste. Wyprane, wyprasowane – tłumaczy wolontariuszka. Inni idą do hali z rowerami.

    Dörte uczy imigrantów niemieckiego. Do małej sali zaprasza tylko kilkunastu mężczyzn. W mniejszych grupach uczą się lepiej. Reszta zostaje pod drzwiami. Drzwi zamyka na klucz, bo niektórzy chcą się tak bardzo uczyć, że są gotowi wejść w połowie lekcji. – Nie nauczę się niemieckiego, nie znajdę dobrej pracy. A ja chcę pracować, chcę zbudować tu dom – tłumaczy Syryjczyk Wasim.

    Zamknięte drzwi nie pomagają, bo niektórzy i tak pukają w szybę. Dörte zaczyna od nauki liczebników. Wyraźnie odlicza, wymownie wyginając usta: „ein, zwei, drei". Mężczyźni głośno i sumiennie powtarzają. Na kartkach kreślą zapisy fonetycznie po arabsku. Dörte lekcje prowadzi w języku angielskim, ale na sali są też tacy, którzy nie znają go ni w ząb. Wtedy przydaje się Syryjczyk, który tłumaczy na arabski.

    Gimnazjaliści też podpowiadają. I tak 13-letni Chińczyk uczy niemieckiego 40-letniego Kameruńczyka.