Wyniki wyborów to nie tylko polityczny komunikat. To społeczna sejsmografia. Młodsze pokolenie wybrało kontr-elitę, bo stary system nie dał im miejsca. Te wybory pokazują, że status quo przestało istnieć, a Polska weszła w kolejną fazę cyklu opisanego przez Petera Turchina.

Obecny chaos to skutek deterministycznej gry w krzesła

Peter Turchin, amerykański historyk i matematyk pochodzenia rosyjskiego, syn radzieckiego dysydenta Władimira Turczina, w swojej książce Czasy ostateczne. Elity, nadprodukcja elit i jak znaleźliśmy się w kryzysie proponuje alegorię gry w krzesła, która pozwala zrozumieć procesy społeczne i polityczne zachodzące dziś nie tylko w Polsce, ale w całym świecie zachodnim.

Turchin pokazuje, że rosnąca liczba ambitnych, dobrze wykształconych ludzi, którzy aspirują do elitarnych pozycji, natrafia na ograniczoną liczbę miejsc dających realną władzę i prestiż – w instytucjach, polityce, biznesie czy nauce.

„W grze aspirantów do elity, w każdej kolejnej rundzie zamiast zmniejszać liczbę krzeseł, zwiększamy liczbę graczy” – pisze Turchin. Początkowo o jedno miejsce ubiega się jeden kandydat, potem dziesięciu, a w końcu stu. „Nie zmienia się liczba zwycięzców, ale rośnie grupa sfrustrowanych aspirantów”. Frustracja rośnie, aż część graczy przestaje przestrzegać zasad: „Zwolnij muzykę, zatrzymaj się obok krzesła i odpychaj rywali – gratulacje, właśnie stałeś się kontr-elitą”. W ten sposób tłumaczy wzrost znaczenia populizmu, który jest skutkiem, a nie przyczyną problemów zachodnich systemów.

Teoria Turchina ma charakter niemal deterministyczny. Z matematyczną obsesją wskazuje on na powtarzalny w historii proces walki między elitami a kontr-elitami. W książce szczegółowo omawia swój model pracy na ogromnych zbiorach danych, ale jest to fragment dla koneserów z nerdowskim zacięciem.

Mechanizm stary jak świat

Mechanizm nadprodukcji elit prowadzi do narastającej konkurencji i erozji zaufania do instytucji. Już w starożytności widać przykłady działania mechanizmu, który autor Czasów ostatecznych nazywa nadprodukcją elit.

U schyłku republiki rzymskiej w I wieku p.n.e. ambitni arystokraci oraz nowobogaccy equites nie mogli znaleźć dla siebie miejsca w Senacie ani w systemie urzędniczym, który nie nadążał za społeczną mobilnością. Rosnąca liczba pretendentów do wpływu, przy jednoczesnym zabetonowaniu struktur władzy, doprowadziła do politycznych morderstw, wojen domowych i ostatecznego upadku republiki, a w jej miejsce powstało cesarstwo tworząc nowe elity.

Podobny scenariusz rozegrał się w XVIII-wiecznej Francji. Przed rewolucją rosła liczba dobrze wykształconych mieszczan, urzędników i intelektualistów, którzy nie mieli realnych szans na awans społeczny ani udział w polityce zdominowanej przez arystokrację. Napięcia te, w połączeniu z kryzysem fiskalnym i brakiem reform, przyczyniły się do wybuchu rewolucji 1789 roku.

Ten sam schemat powtórzył się w Rosji na początku XX wieku. Reformy edukacyjne Aleksandra II i urbanizacja sprawiły, że gwałtownie wzrosła liczba wykształconych obywateli. Carat nie był jednak gotów otworzyć przed nimi kanałów politycznego awansu. Efektem była radykalizacja – od zamachów terrorystycznych po rewolucję 1917 roku.

Podobne napięcia widać w XX-wiecznych Stanach Zjednoczonych. Po II wojnie światowej liczba osób kończących college wzrosła ponad czterokrotnie – z 5% rocznika w 1940 do ponad 20% w latach 70. Jednak tempo wzrostu wpływowych stanowisk w rządzie, biznesie czy nauce nie nadążało za tym trendem.

W rezultacie, już w latach 60. i 70., doszło do eksplozji społecznego napięcia: protesty przeciwko wojnie w Wietnamie, zamieszki rasowe, radykalizacja środowisk akademickich i przemoc polityczna.

W każdym z tych przypadków skok skolaryzacji (rozumiany jako również dostęp do wiedzy) bez proporcjonalnego wzrostu dostępu do władzy i zasobów prowadził do poważnych wstrząsów społecznych.

Nierealne obietnice awansu

Oczywiście, nie tylko wykształcenie było elementem rosnących aspiracji. Choć dyplom uczelni wyższej przez lata uchodził w świecie Zachodu za główny paszport do klasy średniej, to stanowił zaledwie jeden z filarów znacznie szerszego zjawiska.

W rzeczywistości aspiracje społeczne, które eksplodowały w świecie zachodu po zakończeniu II wojny światowej, a w Polsce szczególnie po 1989 roku, rosły pod wpływem wielu równoległych procesów materialnych, jak i kulturowych.

Po pierwsze, ogromną rolę odegrała dominująca przez dekady opowieść o awansie. Przekaz był prosty: jeśli się postarasz, ukończysz studia, będziesz znać języki i będziesz „grać według zasad globalizacji”, to czeka cię nagroda w postaci stabilizacji, bezpieczeństwa i dobrobytu. To była wersja mitu o społeczeństwie otwartych możliwości. Tylko przestało to działać, w Polsce oczywiście trochę później niż na Zachodzie.

Proces ten opisał to w swojej książce Człowiek, który zniszczył kapitalizm David Gelles portretujący Jacka Welcha, legendarnego CEO General Electric. Welch stał się symbolem mrocznej ery finansjalizacji: przejścia od produkcji i inwestycji w ludzi do kultu maksymalizacji wartości dla akcjonariuszy.

To właśnie wtedy zakończyła się era tzw. „złotego kapitalizmu” (1945–1975), opartego na rosnącej produktywności i relatywnej równości. Gdy realne płace przestały rosnąć, a zyski firm coraz rzadziej trafiały do pracowników, idea „American Dream”, czyli awansu przez pracę, zaczęła obumierać.

W tym samym czasie rozpoczął się proces deindustrializacji i przenoszenia bazy przemysłowej na Daleki Wschód. Utrata stabilnych, dobrze płatnych miejsc pracy w sektorze produkcyjnym, zwłaszcza w środkowych stanach USA, pogłębiła alienację klasy średniej. Średni dochód realny amerykańskiego gospodarstwa domowego nie zwiększył się istotnie od lat 70., mimo że PKB per capita wzrósł kilkukrotnie. Pracownicy zobaczyli, że system przestał działać na ich korzyść.

Podobne procesy spotkały kraje Europy Zachodniej, a beneficjentem przenoszenia bazy przemysłowej był nie tylko azjatyckie tygrysy, ale również Europa Środkowo-Wschodnia. Dziś USA przeżywają kolejną odsłonę tego samego mechanizmu. Z jednej strony rośnie liczba aspirantów, produkujących „nadmiar” ludzi z dyplomami bez realnych możliwości awansu.

Z drugiej ograniczony jest dostęp do zasobów i wpływu, zdominowany przez zamknięte elity finansowe i technologiczne. Turchin uważa, że znajdujemy się u szczytu cyklu destabilizacji, który powraca co kilka pokoleń i kończy się zazwyczaj erozją instytucji, radykalizacją polityczną, a czasem upadkiem dotychczasowego porządku. To nie tylko problem Ameryki.

Globalizacja aspiracji

Drugim silnym czynnikiem była kultura aspiracyjna kształtowana przez media. Przez reklamy, seriale, poradniki i media społecznościowe wytworzyło się w świecie Zachodu bardzo konkretne wyobrażenie „dobrego życia”: samorealizacja, praca z pasją, ładne mieszkanie, podróże, slow life. Miały być dostępne dla każdego.

Aspiracje nie wynikały już tylko z porównań z sąsiadami, lecz z ekspozycji na globalne standardy. Dotyczyły również w jakiejś mierze tzw. globalnego południa, szczególnie w momencie rozwoju Internetu.

Młodzi ludzie mierzyli swoją przyszłość nie według lokalnych, lecz międzynarodowych wzorców i bardzo szybko zaczęli odczuwać, że nie mają do nich realnego dostępu. Warto też zauważyć, że to pokolenie często dziedziczyło ambicje, ale już niekoniecznie majątek.

Akumulacja majątku przez ich rodziców, którzy awansowali społecznie z klasy robotniczej do klasy średniej, nie była aż tak duża, żeby za ich życia przekazać dzieciom realne aktywa: mieszkania, oszczędności czy kapitał inwestycyjny.

Tymczasem dzieci wychowane w domach pełnych symbolicznego kapitału –czyli książek, rozmów o świecie czy norm sukcesu –nie potrafiły pogodzić się z tym, że świat nie oferuje im już tych samych możliwości, które mieli ich rodzice. Powstała więc grupa społeczna, którą można nazwać „klasą zawiedzionych aspiracji”. Ludzi dobrze wykształconych, ale zbyt licznych, by system mógł im wszystkim zapewnić status, który im obiecano.

W konsekwencji, aspiracje zaczęły działać jak pułapka. Zamiast być motorem rozwoju, stały się źródłem rozczarowania. Ludzie, którzy wykonali wszystkie oczekiwane kroki zdobyli dyplomy, nauczyli się języków, poszli do pracy, ale zderzyli się ze ścianą: brakiem mieszkań, niskimi zarobkami, niestabilnością, frustracją.

I to właśnie ta frustracja stała się paliwem dla polityki kontr-elit. Bo jeśli nie można wygrać w grze według starych zasad, naturalne staje się pragnienie, by zmienić reguły gry.

Polska nie jest wyjątkiem. Po transformacji ustrojowej, a szczególnie po wejściu do Unii Europejskiej w 2004 roku, nastąpiła eksplozja liczby osób z wyższym wykształceniem. W roku 1990 odsetek osób z wyższym wykształceniem wynosił ok. 7%, dziś to już blisko 30%. Mimo to rynek pracy nie wchłonął tej masy nowych aspirantów.

Wielu ludzi z mniejszych miejscowości próbowało awansować społecznie, przenosząc się do większych miast i opierając się na skromnych zasobach swoich rodziców, często dotkniętych skutkami transformacji. Ostatecznie wielu z nich trafiło w pułapkę niespełnionych aspiracji i poczuło się oszukanymi.

Na początku wybrali indywidualistyczne strategie radzenia sobie z tym problemem, bo w końcu w takich cnotach zostali wychowani. Część z nich wyemigrowała (z Polski wyjechało ok. 2,5 mln osób po 2004 roku), inni pracują w zagranicznych centrach usług wspólnych w Warszawie, Krakowie czy Wrocławiu, gdzie wykonują powtarzalne zadania bez wpływu na procesy decyzyjne, które zapadają w centrali w Monachium, Nowym Jorku czy Londynie.

Oczywiście to nie oznacza, że obiektywnie poziom i standard życia w Polsce nie wzrósł. To nieprawda, jednak wciąż nie dorównuje on zbudowanej przez elity obietnicy, której nie były w stanie dowieźć, bo liczba krzeseł jest ograniczona.

Zamiast elity powstała sfrustrowana i rozbita kontr-elita, która szuka politycznej reprezentacji, lecz łatwo popada w radykalizm lub obojętność. To tłumaczy chaos i zmienność polskiej polityki, ciągłe poszukiwanie nowych liderów. Można to określić mianem „politycznej płynności epoki transformacji”, gdzie brak trwałych elit i ciągłe poszukiwanie nowych liderów prowadzą do nieustannej rekonfiguracji układu sił.

Ta dynamika sprawia, że scena polityczna staje się areną ciągłych zmian, eksperymentów i krótkotrwałych sojuszy. Mimo naszego silnego przekonania, że jest ona wybitnie zabetonowana, owszem jest ugruntowana na dwóch silnych liderach, ale na 3 miejscu mamy do czynienia z ciągłym roszadami mniej więcej od 2011 roku.

Wybory jako moment dystrybucji godności

Nie będzie przesadą stwierdzenie, że od 2015 roku na polskim podwórku obserwujemy pierwszy akt otwartego starcia kontr-elit z elitami głównego nurtu. Jarosław Kaczyński mówił o tym wprost, uprzedzając Turchina, zanim jego teoria zdobyła rozgłos na świecie.

To jednak nie tylko konflikt oparty na deklaracjach i symbolach. Warto zrozumieć coś istotnego: demokracja nie polega na sygnalizowaniu cnót, choć wielu uczestników życia publicznego – publicystów, komentatorów i dziennikarzy – zdaje się w wierzyć, że właśnie na tym opiera się polityczna rywalizacja.

Debata publiczna coraz częściej sprowadzana jest do rytuałów moralnych, odgrywanych zgodnie z habitusem ideologicznym, liberalnym czy konserwatywnym. W przestrzeni liberalnej te rytuały obejmują przywiązanie do praw osób LGBT, prawa do aborcji czy rozdziału Kościoła od państwa.

Z kolei w konserwatywnym wariancie; do obrony tradycyjnej rodziny, religii, sprzeciwu wobec migracji i obaw o utratę tożsamości kulturowej. Ale to nie o to w gruncie rzeczy chodzi.

Wybory to moment, w którym społeczeństwo negocjuje, jak dzielimy zasoby; zarówno materialne, jak i godnościowe. To pytanie: komu przyznajemy „status godnego”, a komu go odbieramy?

W ostatnich wyborach prezydenckich doszło do dziwnej rekonstrukcji społecznej po stronie wspierającej kandydata Koalicji Obywatelskiej elit. Próbowano odtworzyć dawny porządek udając, że spór nie jest wyraźnie zarysowany od 10 lat.

Tymczasem historia Nawrockiego mimo kontrowersyjnej, momentami półprzestępczej przeszłości, okazała się dla wielu wiarygodna. To historia człowieka, który brał udział w kibicowskich bójkach, sympatyzował z radykalnymi środowiskami, a mimo to zrobił doktorat, został prezesem Instytutu Pamięci Narodowej, a później kandydatem na prezydenta, zdobywając nominalnie najwięcej głosów w historii. To jest dokładnie polish dream, którego pragną ludzie utożsamiający się z kontr-elitą.

Wbrew przewidywaniom Nawrocki zwyciężył wyraźnie w grupie wiekowej 18–39 lat, czyli wśród tych, którzy czują, że jeśli nie postawią na kontr-elity, to nigdy nie zdobędą mieszkania, nie dostaną dobrej pracy, nie zbudują stabilnego życia. Symboliczne uznanie już im nie wystarcza, bo brakuje im twardych fundamentów, które mają starsze pokolenia: domy, majątek, bezpieczeństwo.

To pokolenie nie chce już bylejakości. Ruch „Tak dla CPK” to przykład tej zmiany: symbol buntu przeciwko odtwórczemu modelowi rozwoju, który w oczach wielu młodych zwyczajnie jest… śmieszny.

Wystarczy spojrzeć na stan zachodniej infrastruktury, by zrozumieć, że my naprawdę nie mamy czego gonić. Przestarzałe mosty, kolejowe zatory, niedoinwestowane szkoły i szpitale –ten obraz szczególnie wyraźnie widać w Niemczech, gdzie przez lata systemowo zaniedbywano inwestycje publiczne.

Przenikliwie pisze o tym Wolfgang Münchau w książce Kaputt. Koniec niemieckiego cudu gospodarczego ukazując kraj, który mimo statusu europejskiej potęgi gospodarczej pogrąża się w infrastrukturze rodem z minionej epoki.