Wenecja to ogromne muzeum, którego mieszkańcy sprowadzani są do roli żywych eksponatów. Jedyne, czego miastu brakuje, to bramki i opłaty za wstęp. Choć brzmi to jak współczesne malkontenctwo, dokładnie taką diagnozę postawił pod koniec XIX wieku amerykański pisarz Henry James, z nieukrywaną wyższością spoglądający na kręcących się po Piazza San Marco turystów. Jego słowa były prorocze: po zrealizowanym w 2024 roku pilotażu, od kwietnia bieżącego roku w życie weszły opłaty dla „jednodniowych turystów”, których miliony odwiedzają miasto kanałów. A to tylko wierzchołek góry lodowej problemów przeżartego przez kapitalizm współczesnego homo turisticus.

Nadeszły rzeczy nowe. Tak jak przed 134 laty Leon XIII odpowiadał na wyzwania związane z rewolucją przemysłową, tak dziś papież Leon XIV musi zareagować na rewolucję cyfrową, rozwój AI i napięcia polityczne będące skutkiem ubocznym globalizacji.

Widzimy smartfony, podnoszone co chwila, by zrobić zdjęcie. Widzimy szlaki, niczym tunele w mrowisku, wytyczone między drzwiami bazyliki, dzwonnicy, Pałacu Dożów i deptakiem z bujającymi się przy brzegu gondolami. Jeśli ktoś zatrzymuje się przy wspierających róg bazyliki czterech cesarzach, to najczęściej przywiedziony tam przez wzniesioną nad tłum parasolkę przewodnika. Kim w ogóle jest współczesny turysta?

Rok kieratu i tygodniowe all inclusive

„Jestem turystą, więc oglądam to, co spotkam”. Od takiego wyznania, przytaczając tekst piosenki Kwiatu Jabłoni, muszę zacząć. Żeby bowiem w pełni uczciwie pisać o turystach i turystyce, nie mogę snuć rozważań „o nich”, tylko „o nas”. Kim więc jesteśmy?

Dzisiejszy turysta zadomowił się – a raczej: został zadomowiony – w kulturze kapitalizmu. Składa się na nią pęd pracy, lokujący się o krok od pracoholizmu udział w ciągłym wyścigu. Toczy się on przy okazjonalnych finansowych sukcesach, przerywanych tęsknym spoglądaniem na wiszący nad biurkiem lub kuchennym stołem kalendarz, w którym każdy miesiąc ilustruje tropikalna wyspa lub popularny zabytek.

Współczesna kultura pracy zyskała wiele opracowań – zamiast więc analizować jej naturę, skupmy się na chwilach wytchnienia, na które możemy sobie pozwolić, czy też: na które się nam pozwala. Spróbujmy umieścić w tych chwilach nas, ludzi, których łączy pragnienie wyrwania się z rutyny i „oglądania tego, co się spotka”.

Jak podaje badanie Pollster „Polacy na wakacjach 2024”, statystyczny Polak pozwala sobie średnio na 11 dni urlopu w ciągu roku, z dominującym przedziałem od 8 do 14 dni (jak wskazywało 38% badanych w 2024 roku). Z kolei badanie CBOS za 2022 rok mówi o średnio 13,3 dniach (mediana: 10 dni). W skali roku mówimy więc o stosunkowo niewielkiej liczbie dni, jakie przeznaczamy na dłuższy niż weekendowy wyjazd.

Tymczasem potrzeba, z którą mierzymy się, gdy przychodzi nam wybrać formę i miejsce spędzenia urlopu, jest podstawowa: to wola odpoczynku. Stres, zmęczenie, pęd myśli i ciała, bóle kręgosłupa i karku, z którymi chodzimy do fizjoterapeutów: wszystko to musi znaleźć ujście, którego wielu upatruje w wakacyjnym leżeniu do góry brzuchem.

Naszym pierwszym wyborem są więc plaża i woda oraz spacery (kolejno 61,8% i 54,1% według ośrodka Badanie Opinii z 2018 roku). Tu zaś, niczym politycy oferujący rozwiązania problemów, które sami stworzyli, wkracza znów kapitalizm z jego bogatą ofertą wakacji all-inclusive.

Nie mam zamiaru ciskać gromów w osoby, które decydują się na tydzień lub dwa bezczynności pod hotelową parasolką – sam cenię sobie tę formę wypoczynku jako reset po pracowitym roku. Problem zaczyna się jednak, gdy wakacje takie awansują na pozycję jedynych w roku.

Reklamowane przez biura podróży oferty, w połączeniu z liczbą dni wolnych i wyjazdów na rok (CBOS mówi o medianie dwóch wyjazdów, na jakie pozwalaliśmy sobie rocznie w 2022 roku), wpychają nas w kapitalistyczną logikę wakacyjnego nie-miejsca.

Takim nie-miejscem jest hotel, do którego z lotniska docieramy autokarem, a który równie dobrze mógłby mieścić się w Grecji lub w Turcji, we Włoszech lub Hiszpanii, wszędzie bowiem obowiązuje ta sama logika totalnego wypoczynku.

Elementy takie, jak lokalne drinki, posiłki czy występ zespołu folklorystycznego są zaś jak tydzień włoski w Lidlu – w atmosferze nie-miejsca dają nam poczucie bliskości z kulturą, od której oddzieleni jesteśmy murami parasolkowego rezerwatu, czego nie jest w stanie zmienić jednorazowa wycieczka do pobliskich ruin lub większego miasta.

Daleki jestem do odbierania komukolwiek, w tym sobie, prawa do takiego wypoczynku – nie o to przecież chodzi. Posłużmy się jednak analogią literacką.

Czytanie książek, które nie wymagają większego wysiłku umysłowego i mają nam zapewnić dobrej jakości rozrywkę, nie jest samo w sobie niczym złym. Gdy jednak w ciągu roku pochłaniamy wyłącznie takie lektury, wątpliwe jest, czy poszerzymy nasze horyzonty i zbliżymy się do poznania prawdy o świecie.

A więc pomiędzy kolejnymi kryminałami Krajewskiego nie może zabraknąć nam czasu, by sięgnąć po wysokogatunkową prozę Myśliwskiego lub klasykę. Inaczej utkniemy w przyjemnościowym rezerwacie.

Turysta traktuje świat przedmiotowo, pielgrzym podmiotowo

Turysta – niekoniecznie współczesny, czego dowód w Godzinach włoskich dawał przywołany już Henry James, ale po prostu in genere – żyje w pogoni za przedmiotem. Chodzi tu zarówno o hotelowe nie-miejsce, jak i o miasto przeznaczone na weekendowy wypad lub wreszcie jedną z turystycznych Mekk, na które poświęca się mniej lub więcej dni.

Jako turyści szukamy obiektu. Może nim być zabytek – wnętrza budapesztańskiego parlamentu, zewnętrza ateńskiego Partenonu – bądź miejska wizytówka pokroju bolońskich Due Torri. Przyciągać może nas miejska instalacja, taka jak wieczny deszcz na lublańskim Prešernovskim trgu, czy też lokalny przysmak: canollo z kawiarni w klasztorze Santa Caterina w Palermo albo ciemne piwo w praskim U Fleků.

Turysta odczuwa zmysłami, pragnie tego, co wizualne, namacalne i – najczęściej – możliwe do uchwycenia na zdjęciu, wrzucenia na social media i fotograficznego zapamiętania. Pragnienia te ciągną nas także ku najsłynniejszym muzeom. Tam czeka nas stanie w kolejce do Mony Lisy, zadzieranie głowy w Kaplicy Sykstyńskiej czy robienie sobie zdjęć z ogromnymi płótnami Klimta i Jacques-Louis Davida w wiedeńskim Belwederze.

Jesteśmy przecież ludźmi: chcemy i mamy prawo doświadczać świata wszystkimi zmysłami. Ale czy to wszystko, na co nas stać? W opozycji do turysty postawić możemy figurę pielgrzyma.

Na pierwszy rzut oka on również podróżuje do miejsca – ma jednak inne motywacje. Pielgrzym szuka duchowego połączenia: komunii z obecnym w świętym miejscu Bogiem, styczności z ziemią, po której spacerował za życia święty, wspólnoty innych pielgrzymów i dzielenia z nimi przeżyć. Rzym, Jerozolima czy Santiago de Compostela od setek lat, a krócej – Fatima i Medjugorie, przywodzą ku sobie miliony takich ludzi.

Pielgrzymka nie musi mieć jednak wcale religijnego wymiaru. Pielgrzymować można bowiem do krain swoich przodków, do miejsc, z których się wywodzą i do ziemi, w której spoczęli. Ducha takich podróży odnajdujemy w zadumie nad niknącymi literami nagrobka i wystającymi z trawy fundamentami zburzonego domu.

Pielgrzymka wreszcie może nas wieść kolejami losu naszego ludu i narodu, może polegać na poszukiwaniu zrozumienia historii, w której mamy swój udział. Najważniejszy nie jest tu wymiar religijny, tylko niejako duchowy, a dokładniej – podmiotowy.

Pielgrzym pragnie relacji z podmiotem: wyższym bytem, duchami przodków, ucieleśnioną w ludzkich żywotach historią. Pragnienie podmiotu odróżnia go od goniącego za przedmiotem turysty i nadaje jego odkrywaniu świata głębszy sens.

Na drodze ku syntezie pielgrzyma z turystą

Gdzie w tym wszystkim jest więc miejsce dla nas? Dość klasycznie, bo gdzieś pomiędzy, w półcieniu. Turysta to, jak za amerykańskim filozofem Stephenem Ericksonem stwierdził Jarosław Kupczak OP, zagubiony pielgrzym (misplaced pilgrim). Zagubiony w cieniu ma jednak szansę z niego wyjść – pytanie brzmi, jak, oraz, co równie ważne, w jakim stopniu.

Czy żądam od siebie i innych, by porzucili wszystkie opisane wyżej turystyczne przyjemności za cenę zatopienia się w pielgrzymim uniesieniu? Absolutnie nie. Tym, czego potrzebuje każdy turysta, jest spotkanie z podmiotem. Wymaga ono wiedzy, namysłu i otwarcia.

Wycieczka do obrazu Caravaggia musi stać się pielgrzymką ku emanującemu z płótna geniuszowi wielkiego artysty. Zwiedzanie ulic Florencji niech będzie dla nas stąpaniem po bruku „światłowładnej pani”, jak pisał Dante o mieście, którego „imię głośne jest w otchłani”. W asyskiej katedrze poświęćmy zaś jak najwięcej czasu na podziwianie rewolucyjnego kunsztu Giotta.

Bo przecież celem naszej wędrówki, choćby w ostatnim przypadku, może być zarówno grób św. Franciszka, jak i mistyka twórczości wielkiego artysty. Wiedza iść tu musi w parze z poszukiwaniem ducha, podmiotu emanującego z przedmiotu, przed którym stoimy.

Być pielgrzymem kulturowym nie oznacza jednak rezygnacji z doczesności przedmiotu – oznacza nadanie temu, co turystyczne, roli służebnej, ale nie marginalnej. Oznacza radosne robienie zdjęć i spacerowanie wzdłuż weneckich kanałów, które ostatecznie wiedzie nas ku intymnemu spotkaniu z podmiotem – duchowym pięknem i nieznaną wcześniej siłą tycjanowskiej Assunty w kościele Santa Maria Gloriosa dei Frari.

Nic nie stoi na przeszkodzie, byśmy po ochłonięciu i wyjściu na zewnątrz wmieszali się w tłum na Piazza San Marco, by mrówczymi ścieżkami wydeptanymi przez turystów – od których zacząłem ten tekst – spacerować między straganami i przymierzać kapelusze.

Przeżywajmy. Cieszmy się tym, co w przedmiocie. Czujmy się onieśmieleni i zachwyceni tym, co w podmiocie. Ten drugi zawsze poradzi sobie bez pierwszego – ale nie uwzględniwszy podmiotu, nigdy nie ujrzymy pełnego obrazu przedmiotu, którego obecność przeżywamy.

Na stojącego w półcieniu pielgrzyma kulturowego czeka jednak wiele pułapek. Jedną z nich jest czas. U Jamesa czytamy o zaglądaniu za kotary kościołów na uboczu i kontemplowaniu ich ustronnych, sennych wnętrz. Kupczak idzie dalej: stwierdza, że po wizycie w muzeum, a nawet przed jednym obrazem, nie powinniśmy zagłuszać doznanych wrażeń kolejnymi punktami turystycznego programu.

Należycieprzeżyć – oznacza więc poświęcić dużo czasu na sam kontakt, a jeszcze więcej – na przetrawienie i ochłonięcie po spotkaniu z podmiotem. Postulaty te nijak mają się do kapitalistycznej logiki city-breaków, wypadów na weekend lub kilka dni, które często są jedynym, na co sobie pozwalamy.

Ciężko nie ulec pokusie ułożenia naładowanego wrażeniami planu zwiedzania, podsycanego świadomością, że nieprędko – jeśli w ogóle – wrócimy do danego miejsca. Ciężko poświęcić weekendowy pobyt w Rzymie wyłącznie na muzea watykańskie i spacer, gdy Wieczne Miasto woła nas głosem nowego podmiotu na każdym kroku.

Ideał pielgrzymki kulturowej pozostaje w zasięgu osób takich, jak James, długie miesiące pomieszkujących w miastach najważniejszych dla europejskiej kultury i tradycji. Większości z nas zostaje startowanie z pozycji turysty, któremu łatwo popaść we frustrację.

Nigdy bowiem nie uda nam się zobaczyć i doświadczyć wszystkiego. Każda próba porzucenia turystycznego pędu na rzecz dłuższych chwil zadumy tylko oddali nas od ilościowego sukcesu, liczonego w odwiedzonych miejscach, przespacerowanych muzeach i zrobionych zdjęciach.