Niegdyś libertarianin i entuzjasta nowych ateistów, dziś krytyk neoliberalizmu i nawrócony katolik. Jako wiceprezydent USA J.D. Vance zapowiada walkę z globalizacją. Z pomocą Chrystusa.

Wyobraźmy sobie 40-letniego Jana z Piekar Śląskich – mężczyznę z biednej, patologicznej rodziny, która doświadczyła skutków balcerowiczowskiej transformacji gospodarczej. Ojciec, górnik, stał się ofiarą masowych zwolnień lat 90., a następnie uciekł za granicę. Matka zmieniając partnerów jak rękawiczki, ledwie uszła z życiem z nałogu narkotykowego. Jan trafił do wojska, a potem – ku zdumieniu znajomych i rodziny – skończył z wyróżnieniem prawo na Uniwersytecie Warszawskim. Następnie zaczął pracę w renomowanej, liberalnej kancelarii w stolicy.

W pewnym momencie postanowił opowiedzieć swoją historię. Opublikował książkę My, chopcy z Piekar – autobiograficzną opowieść o dramatycznych kosztach transformacji, rodzinnych traumach i wspinaniu się po szczeblach społecznej drabiny. Książka odniosła sukces na miarę Chłopek Joanny Kuciel-Frydryszak, a ekranizacja z Marcinem Dorocińskim w roli głównej bije rekordy oglądalności.

Z czasem Jan przeżył nawrócenie. Zaczął otwarcie mówić o chrześcijaństwie jako duchowym fundamencie Polski i Europy. Operował nowym, intelektualnym językiem konserwatyzmu – cytował św. Augustyna, Carla Schmitta, Platona i Leo Straussa. Młodzi konserwatyści zaczynali traktować go jak swojego rzecznika.

Początkowo był krytyczny wobec Jarosława Kaczyńskiego, z czasem stał się jego bliskim współpracownikiem. W wieku 40 lat został ministrem rozwoju. Deklarował, że chce prowadzić politykę społeczną opartą na etyce odpowiedzialności i wspólnocie, krytykował neoliberalizm. Jednocześnie toczył intelektualne spory nawet z papieżem Franciszkiem, którego stanowisko w sprawie migracji uważał za oderwane od rzeczywistości.

Przyznaję: głosowałbym na takiego człowieka. Trudno byłoby go nie lubić. Jan z Piekar to oczywiście postać fikcyjna. Jego zmyślony życiorys jest niemal lustrzanym odbiciem realnej historii J.D. Vance’a – wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych. Zamiast Piekar – Appalachy, zamiast UW – Yale, zamiast My, chopcy z Piekar – Elegia dla bidoków, zamiast Dorocińskiego – film Rona Howarda, zamiast Kaczyńskiego – Donald Trump.

W tym tekście nie interesują mnie konkretne decyzje polityczne Vance’a ani rozgrywki w administracji Trumpa. Chciałbym przyjrzeć się światopoglądowi tego człowieka – swego rodzaju filozofii politycznej, której stał się żywym symbolem. Czy J.D. Vance to nowy model katolickiego polityka XXI w.? Czy polscy katolicy naprawdę powinni marzyć o tym, żeby ktoś jego pokroju objawił się w naszej debacie publicznej?

Konsumenci na kredyt, postobywatele

Mit amerykańskiego snu przez pokolenia łączył obywateli USA. To opowieść o magicznej krainie, w której każdy dzięki ciężkiej pracy może zdobyć majątek i osiągnąć życiowy sukces. Dziś coraz trudniej w ten mit uwierzyć. Jak zauważa Victor Davis Hanson w książce Śmierć obywatela, aż 58% Amerykanów ma na koncie mniej niż tysiąc dolarów. Dla wielu – zwłaszcza w poprzemysłowym pasie rdzy – amerykański sen zamienił się w koszmar. Z dala od metropolii umiera w ciszy wiara w sprawczość jednostki.

J.D. Vance jako pierwszy ogłosił ten koniec w tak sugestywny sposób. W Elegii dla bidoków czytamy: „Istniało – i wciąż istnieje – poczucie, że ci, którym się udało, należą do dwóch typów. Pierwsi to farciarze: zamożni, ustawieni od urodzenia. Drudzy – ci mądrzy z natury, którym i tak nie mogło się nie udać. Przeciętny mieszkaniec Middletown uważa, że samą pracą nie zajdzie tak daleko, jak ktoś z wrodzonymi talentami”.

Ameryka utraciła wiarę w jednostkę jako kowala własnego losu. Zostało tylko oszukiwanie siebie nawzajem. Skoro nie jesteśmy już obywatelami, pozostaje nam rola konsumentów – oto amerykańska filozofia życia.

„Kupujemy wielkie telewizory i iPady. Nasze dzieci noszą modne ubrania, sfinansowane kartami kredytowymi i chwilówkami. Kupujemy za duże domy, bierzemy kolejne kredyty pod ich zastaw, a gdy kończą się możliwości – ogłaszamy bankructwo i się wyprowadzamy, zostawiając za sobą zadłużony dom pełen śmieci. Oszczędność nie leży w naszej naturze” –gorzko podsumowuje swoich krajan obecny wiceprezydent USA.

Postliberalna prawica

J.D. Vance to jeden z przedstawicieli nowej prawicy, która utraciła wiarę w tradycyjną ideologię Partii Republikańskiej. Dawna prawica nie tylko nie potrafi odpowiedzieć na współczesne problemy Amerykanów, ale wręcz je pogłębia, utrwalając poczucie bezradności.

„Prawica coraz głośniej szermuje przekazem: to nie twoja wina, że jesteś przegrany, to wina rządu” – zauważa Vance. W Elegii dla bidoków przekonująco pokazuje, że zrzucanie całej odpowiedzialności na państwo to droga donikąd. Źródła kryzysu sięgają znacznie głębiej.

W eseju Beyond Libertarianism, opublikowanym w 2019 r. na łamach First Things, Vance stawia amerykańskiej prawicy trudne pytania: „Komu służymy? Czy naszą najwyższą wartością jest wolny handel? Czy poświęcamy dobro wspólne w imię logiki rynku? Czy jesteśmy gotowi użyć politycznej władzy, by chronić coś więcej?”.

Jako rzecznik postliberalnej prawicy odpowiada bez wahania: „Służę mojemu dziecku. I stało się dla mnie absolutnie jasne, że nie mogę służyć dwóm panom. Nie mogę bronić handlu, jeśli jego celem jest uzależnienie mózgu mojego malucha od ekranów, a jego nastoletniego umysłu – od pornografii”.

Vance rozszerza katalog spraw, którymi powinien zająć się konserwatywny polityk. Wskazuje na niebezpieczny kierunek, w jakim podążyła Dolina Krzemowa.

Jeśli rynek sam nie rozwiązuje naszych problemów, jeśli neurobiolodzy lepiej zarabiają, tworząc technologie uzależniające konsumentów, niż pracując nad lekiem na Alzheimera – to, zdaniem Vance’a, najlepszy dowód na ograniczenia myślenia. Myślenia, któremu przez dekady hołdowali republikanie.

Odrzucenie dogmatów

W eseju z 2020 r. opublikowanym na łamach American Mind pod sugestywnym tytułem Zatrzymać globalistyczną maszynkę do robienia pieniędzy Vance dokonuje rewizji wielu republikańskich dogmatów.

Przekonuje, że duchowe dobro rodzin i dobrostan pracowników są ważniejsze niż bezlitosna logika rynku. Przywołuje przykład bliski również polskiej debacie: „Zamknijcie w niedzielę te cholerne sklepy. Wolność komercyjna ucierpi. Moralne zachowanie nie, a nasze społeczeństwo na tym skorzysta”. Cytuje badania dowodzące, że zamknięte sklepy zwiększają frekwencję na nabożeństwach, a regularna praktyka religijna pozytywnie wpływa na zdrowie społeczne.

Vance ukazuje też, jak szkodliwy wpływ na agendę Partii Republikańskiej mają jej najhojniejsi sponsorzy. Krytykuje nierozsądne ataki na związki zawodowe. Przekonuje, że to, co nie podoba się elitom finansowym, bywa korzystne społecznie. Członkowie związków rzadziej nadużywają alkoholu, częściej żyją w stabilnych rodzinach. Budują kapitał społeczny, który trudno nazwać szkodliwym dla gospodarki.

Vance domaga się kolejnych ciosów w konserwatywny kult pieniądza i konsumpcji, który przez lata był promowany jako lek na całe zło. Swoje rozważania podsumowuje gorzko: „Łatwo dziś myśleć o tych decyzjach jako o przypadkowych błędach konkretnego człowieka lub grupy ludzi. Ale były one konieczną konsekwencją instytucjonalnego ruchu konserwatywnego, który doradzał konsumpcję jako rozwiązanie wszystkich naszych problemów”. W innym tekście nazywa ten element prawicowego światopoglądu po prostu bezdusznością.

Vance uważa, że państwo musi wziąć odpowiedzialność za nową rzeczywistość. Nie wystarczy zrzucać winy na jednostkę. Człowiek, choć wolny, jest uwarunkowany strukturami społecznymi, w których żyje. Rolą polityka jest budowanie takich rozwiązań, które ograniczają destrukcyjny wpływ tych struktur.

Nie popada jednak w skrajności. W Elegii dla bidoków nie twierdzi, że za społeczną anomię odpowiada wyłącznie państwo. Ludzie nie są aniołami, biorą odpowiedzialność za własne wybory. Polityk nie może umywać rąk. Problemem dotychczasowej polityki społecznej było zupełne niezrozumienie warunków, w jakich miała działać.

Już w swoim bestsellerze Vance, jako człowiek z ludu, domagał się polityki rozumiejącej realia życia zwykłych ludzi. „Ludzie sprawujący władzę często robią coś, by pomóc takim jak ja, choć zupełnie nie rozumieją, jak oni żyją” – wyznał w Elegii dla bidoków.

Wojna kulturowa to wojna klas

Krytyka współczesnych Stanów Zjednoczonych – i szerzej, całego Zachodu – w wykonaniu J.D. Vance’a jest radykalna. Do tego stopnia, że choć pozostaje konserwatystą, chwilami przypomina Karola Marksa.

Dla wiceprezydenta USA wojna kulturowa to w rzeczywistości wojna klasowa. Dobrze wykształcona, liberalna elita skorzystała na globalizacji, finansjalizacji gospodarki i demontażu przemysłowej Ameryki. W ten sposób powstała nowa klasa panująca.

Jak zauważa James Pogue w przekrojowym eseju o nowej prawicy na łamach Vanity Fair, „quasi-arystokracja, którą Vance nazywa reżimem, przyjęła zestaw interesów ekonomicznych i kulturowych, stojących w sprzeczności z interesami ludzi z takich miejsc jak Middletown w stanie Ohio”. Ta klasa – zdaniem Vance’a – nie ma nic wspólnego z tym, co nowa prawica nazywa „prawdziwą gospodarką” – pracą na roli i w fabrykach, które kiedyś utrzymywały klasę średnią w Ameryce Środkowej.

To właśnie ten „reżim” sprzedaje zwykłym obywatelom fałszywą narrację, że nadal żyją w najlepszym kraju na świecie. Do niedawna dało się to jeszcze utrzymać dzięki łatwemu dostępowi do konsumpcji na kredyt, ale wraz z nadejściem ruchu MAGA ta iluzja pękła.

Rozpoczął się ludowy bunt, który ma zmieść stary porządek. Chaos, jakiego jesteśmy świadkami podczas drugiej kadencji Trumpa, to nie przypadek, ale konsekwencja brudu, który przez dekady gromadził się pod dywanem amerykańskiego społeczeństwa. Nastały czasy rewolucji.

Wyzwolenie

„Można sobie wyobrazić utrwalenie systemu politycznego zwanego liberalizmem, który zachowując swą tożsamość, będzie działał w sposób sprzeczny z deklarowanymi zasadami wolności, równości, sprawiedliwości i szans. Współczesny liberalizm coraz częściej narzuca swój punkt widzenia przez dekrety, zwłaszcza za pośrednictwem państwa administracyjnego, kierowanego przez niewielką mniejszość coraz bardziej gardzącą demokracją”.

Choć te słowa brzmią jak komentarz do rządów Donalda Tuska i jego „demokracji walczącej”, zostały napisane siedem lat wcześniej przez Patricka Deneena – ideologa nowej amerykańskiej prawicy i jednego z kluczowych intelektualnych patronów J.D. Vance’a.

W książce Dlaczego liberalizm zawiódł? Deneen nie tylko diagnozuje kryzys demokracji w USA, ale proponuje również terapię – wyjście poza sam liberalizm. Książka ma charakter apokaliptyczny. Świat, jaki znaliśmy, nie tyle się skończył, co – używając słów autora – „zrealizował się”. Rozwiązaniem nie jest jego dalsze urzeczywistnianie, ale wyzwolenie się spod jego władzy.

Zdaniem Deneena liberalizm od początku opierał się na antropologicznym kłamstwie. Jego twórcy (z Thomasem Hobbesem na czele) opisali człowieka jako egoistyczne, indywidualistyczne stworzenie łaknące zysku i bezpieczeństwa. Choć wizja ta była fałszywa, po wiekach stała się samospełniającą przepowiednią. Staliśmy się tacy, jakimi opisywali nas ojcowie liberalizmu.

„Największym wyzwaniem jest odrzucenie przekonania, że bolączki społeczeństwa liberalnego można uleczyć przez dalsze urzeczywistnianie liberalizmu. Jedynym sposobem wyzwolenia się spod jego władzy jest wyzwolenie się z niego samego” – pisze Deneen. Problemem Zachodu nie jest porażka liberalizmu jako projektu politycznego, lecz jego sukces. Marzenie o wolnych, konkurujących jednostkach okazało się w praktyce koszmarem.

Deneen i Vance wzywają do stworzenia nowej filozofii politycznej opartej na zupełnie innej wizji człowieka. Człowiek jest istotą relacyjną, a obywatelstwo oznacza zdolność do budowania wspólnot.

W zakończeniu książki Deneen przestrzega jednak przed tworzeniem kolejnej ideologii. Odwołując się do myśli Roda Drehera, pisze o potrzebie budowy małych wspólnot, które są alternatywne wobec świata zbiurokratyzowanego i zmechanizowanego. To one mają być drogowskazami i polowymi szpitalami dla współczesnego człowieka zmęczonego nowoczesnością, zanim powstanie nowy, postliberalny świat.

Nawrócenie

J.D. Vance potraktował Opcję Benedykta Roda Drehera bardzo dosłownie. W 2019 r., mając 35 lat, przyjął chrzest i został katolikiem. W tekście O tym, jak zostałem katolikiem opisuje kilka kontekstów, które doprowadziły go do tej decyzji.

Pierwszym był egzystencjalny kryzys, jaki dopadł go już jako człowieka sukcesu. Wyrwał się z biedy, skończył prestiżowe studia, zdobył dobrze płatną pracę i spotkał miłość życia.

A mimo to czuł pustkę. Zauważył, że rywalizacja i pieniądze stały się dla niego celem samym w sobie, a w drodze do elity – wraz z przyjęciem ateistycznego światopoglądu – oddalił się od rodziny i wspólnoty. Potrzebował struktury sensotwórczej, która nada jego życiu nową jakość. Odnalazł ją w katolicyzmie.

Nawrócenie miało jednak również wymiar polityczny. Vance dostrzegł, że odpowiedzi oferowane przez republikanów i demokratów są nie tylko sprzeczne, ale i niesatysfakcjonujące – każda pokazuje jedynie fragment prawdy.

„Kiedy zastanawiałem się nad tymi przeciwstawnymi poglądami oraz ich wartością i wadami, poczułem desperacką potrzebę znalezienia światopoglądu, który rozumiałby złe zachowania jako zjawiska zarówno społeczne, jak i indywidualne, strukturalne i moralne; który uznawałby, że jesteśmy produktami naszego środowiska; że mamy obowiązek je zmieniać, ale że nadal jesteśmy istotami moralnymi z indywidualnymi powinnościami” – zaznaczał. Tylko chrześcijaństwo – zdaniem Vance’a – potrafiło te wszystkie perspektywy połączyć w spójną całość.

Katolicyzm jako filozofia polityczna

W sposobie, w jaki Vance mówi o swoim katolicyzmie, jest pewien urok. Jak na człowieka, który z intymnej historii własnego życia zrobił bestseller, brzmi momentami zaskakująco pokornie.

Polityka nie zbawi świata – to jedno z jego kluczowych przekonań, które wiąże z wiarą. Rolą polityka nie jest stworzenie idealnego systemu, lecz ograniczanie zła. Nie da się przecież wdrożyć programu społecznego, który automatycznie „naprawi” mieszkańców Appalachów.

Pokora łączy się z cierpliwością i katolickim rozumieniem łaski. Jako świeżo mianowany wiceprezydent USA mówił:

„Kiedy byłem dzieckiem, sądziłem, że łaska to coś, co Duch Święty zsyła, by rozwiązać wszystkie nasze problemy. Jako katolik nauczyłem się – między innymi poprzez życie sakramentami najlepiej, jak potrafię – że łaska to w dużej mierze proces, który toczy się w nas za sprawą Boga. Przybliża nas do Niego i czyni nas lepszymi ludźmi”.

W tym samym przemówieniu wyraźnie widać, jak bardzo jego krytyka neoliberalizmu wiąże się z duchową przemianą. „Myślę, że Kościół katolicki wymaga ode mnie przyznania, że jeśli giełda ma się dobrze, ale ludzie dosłownie umierają i tracą lata życia, to jako kraj musimy działać lepiej” – zaznaczał Vance.

Jego zdaniem podmiotem polityki nie jest jednostka wyemancypowana z tradycji i wspólnoty, ale osoba rozumiana relacyjnie. Stąd jego przywiązanie do instytucji rodziny.

Jak czytamy, „dzięki wierze katolickiej zrozumiałem, że najważniejsze rzeczy nie są materialne. To nie PKB, nie indeksy giełdowe. Prawdziwą miarą zdrowia społeczeństwa jest bezpieczeństwo, stabilność i zdrowie naszych rodzin oraz obywateli”.

Pozostaje jednak pytanie, jak te przekonania mają się do zapowiedzi deportacji nawet 11 mln nielegalnych imigrantów, które formułowała administracja Trumpa. W ogniu krytyki znalazł się także sam Vance, szczególnie po publicznej polemice z papieżem Franciszkiem, który krytykował te plany.

W cytowanym przemówieniu Vance okazał ojcu świętemu szacunek i ubolewał, że tak wielu konserwatywnych katolików nie potrafiło go zrozumieć. Wspominał homilię Franciszka z czasów pandemii, w której papież komentował fragment Ewangelii św. Mateusza o Jezusie uciszającym burzę. Dla apostołów burza miała być doświadczeniem ich własnej słabości – próbą, która miała ich uodpornić. Zło, którego doświadczaliśmy podczas pandemii, miało nas otrzeźwić.

Vance sugerował, że katolicyzm uczy również doceniania przeciwności losu jako duchowego wyzwania. A tego rodzaju męstwa – przekonywał – najbardziej brakuje dziś społeczeństwu, które odwróciło znany aforyzm Nietzschego. Już nie: „co cię nie zabije, to cię wzmocni”, lecz „co cię nie zabije, to cię osłabi”. Cytując papieża Franciszka, Vance dokonał w ten sposób zawoalowanej krytyki ideologii woke.

Kontrowersje

Wojciech Engelking poddał światopogląd J.D. Vance’a krytycznej analizie. W tekście opublikowanym na łamach Kultury Liberalnej nakreślił ideowy portret wiceprezydenta USA, nazywał go królem-filozofem.

Engelking prześledził wpływ, jaki na myślenie Vance’a wywarł Leo Strauss, amerykańsko-żydowski filozof sceptyczny wobec demokracji, podkreślający rolę filozofów jako tych nielicznych, którzy rozumieją tajemnice ludzkiego serca. Engelking wykorzystał te odniesienia, by zasugerować, że Vance jako król-filozof cynicznie posługuje się królem-tłumów, Donaldem Trumpem, by wpływać na politykę USA. W tej optyce niektóre jego wypowiedzi „pod publiczkę” mają ujarzmiać motłoch, podczas gdy prawdziwe przekonania skrywa przed reflektorami.

Za jedną z najniebezpieczniejszych idei bliskich Vance’owi Engelking uznaje postliberalny katolicyzm – podobny do tego reprezentowanego przez Adriana Vermeule’a, profesora prawa konstytucyjnego i również konwertytę na katolicyzm – który ociera się o teokratyzm. Obaj (zdaniem Engelkinga) preferują substancjalne ujęcie dobra wspólnego, opartego na jednoznacznych wartościach. Katolicyzm ma być tu narzędziem ujarzmienia społeczeństwa zainfekowanego obyczajowym liberalizmem i ideologią woke.

Siłą tej krytyki jest konsekwencja. Engelking pokazuje, do czego prowadzi z jednej strony przekroczenie liberalizmu, a z drugiej przyjęcie katolicyzmu jako filozofii politycznej. Jeśli dodamy do tego sprzeciw Vance’a wobec aborcji, legalizacji małżeństw jednopłciowych i tranzycji płci, wyłania się obraz polityka, którego ambicją jest przeprowadzenie konserwatywnej rewolucji w USA. Rewolucji wprowadzanej rozporządzeniami wykonawczymi przez Donalda Trumpa sterowanego zza kulis przez Vance’a.

Dodajmy do tego niechęć Vance’a do Ukrainy, niejasne stanowisko wobec Rosji, mało wiarygodną krytykę big techów (skoro twarzą ruchu MAGA jest dziś Elon Musk) oraz poparcie dla masowych deportacji imigrantów, wówczas nawet wśród katolików mogą pojawić się wątpliwości, czy z taką rewolucją naprawdę warto wiązać nadzieje.

Istnieje jednak inna interpretacja. Jeśli Vance rzeczywiście chce uczynić Amerykę znów chrześcijańską, nie musi to jeszcze oznaczać odgórnej rechrystianizacji. Jeśli traktować poważnie jego antyutopijne przekonania i sceptycyzm wobec polityki federalnej, trudno wierzyć, że marzy o zadekretowaniu katolickiej republiki.

Jeśli rzeczywiście uważa się za ucznia Patricka Deneena i Roda Drehera, to raczej bliżej mu do wizji oddolnej, ewolucyjnej zmiany społeczeństwa zorganizowanego w silne, zakorzenione wspólnoty niż do teokratycznej kontrrewolucji pod przewodem swojego pomarańczowego z twarzy szefa.

Jakkolwiek ostatecznie ukształtuje się jego filozofia polityczna, warto pamiętać, że J.D. Vance to nie tylko katolik, to także jeden z najbardziej wpływowych polityków nieprzewidywalnego mocarstwa, wobec którego powinniśmy zachować daleko idący dystans. Nawet jeśli tak wiele z jego filozofii politycznej jawi się jak miód na skołatane serce polskiego konserwatysty i katolika.