Katarzyna Wężyk: W sprawie aborcji środowisko lekarskie szło i idzie pod rękę z Kościołem i prawicą
Lekarze zasłaniają się “efektem mrożącym” i wyrokiem TK. Bo przez 30 lat nie było żadnej aborcji dla ratowania życia i zdrowia pacjentki, który skończyłby się skazaniem
Irena miała 40 lat, gdy badanie ginekologiczne wykazało dwie rzeczy: że ma szybko rosnące mięśniaki macicy i że jest w ciąży, której z powodu mięśniaków nie donosi. Jeszcze kilka miesięcy wcześniej poszłaby do szpitala i ją po prostu przerwała, ale właśnie weszło w życie zarządzenie zabraniające lekarzom aborcji poza sytuacją zagrożenia życia i zdrowia pacjentki oraz czynu zabronionego.
Z usług dyskretnych prywatnych gabinetów nie mogła skorzystać: miała nadciśnienie, chore nerki i uczulenie na większość antybiotyków, lekarz nie zaryzykowałby. Musiała zdobyć skierowanie na legalną aborcję.
Internista odmówił: sumienie mu nie pozwalało. Za to doradził: “Może pani iść do psychiatrów. Jak pani powie, że się zabije, to może dadzą”.
Irena poszła do szpitala rejonowego. I znów pech: nowy dyrektor właśnie postanowił, że placówka będzie przestrzegać wartości chrześcijańskich, i obwiesił go plakatami z informacją, że tu aborcji się nie robi. Ordynator stwierdził, że pacjentka “jakąś szansę na urodzenie ma”, i odmówił skierowania na zabieg. “My tu chronimy życie, a pani się na ten stół pcha”.
Kolejna stacja, szpital wojewódzki. Tym razem lekarz stwierdził, że sprawa jest ewidentna i wypisał skierowanie: aborcję należy zrobić “zgodnie ze wskazaniami pacjentki”. Tyle że, jak się okazało, Irena może i ma wskazania, ale nie “bezwzględne”. Specjalista od ciąży wysokiego ryzyka odmówił aborcji. “I tak jestem miły, że panią przyjmuję”.
Irena się poddała. W ciąży czuła się fatalnie, wszystko ją bolało, ciągle brała zwolnienia. Od lekarza prowadzącego usłyszała, że “ciąża to nie przyjemność”. W 19. tygodniu zaczęły się plamienia (“coś tu pani wycieka, ale nie wiem co”) i Irena dostała skierowanie do szpitala - miała się zgłosić, gdy poczuje się gorzej. Dwie doby później, z gorączką 40 stopni, zawiózł ją mąż. Przez noc nikt się nią nie zajął, rano była już ledwo przytomna i miała drgawki. Sepsa, stwierdził lekarz na porannym obchodzie. Stan krytyczny. Mąż usłyszał, że ma się modlić, żeby antybiotyki zadziałały. Kilka godzin później Irena urodziła martwy, 250-gramowy płód. Antybiotyki zadziałały.
Po rekonwalescencji kobieta znów poszła na USG. Mięśniaki tak się rozrosły, że trzeba już było usuwać całą macicę. “I tak żadnej ciąży pani nie donosi, nie ma obawy”, usłyszała.
To nie jest historia z ostatnich dwóch lat, tylko sprzed ponad 30. Opisała ją Olena Skwiecińska w “Wyborczej”, w numerze z 6 stycznia 1993 r. - w przeddzień uchwalenia ustawy o planowaniu rodziny, ochronie płodu ludzkiego i warunkach dopuszczalności przerywania ciąży. Gdy Irena próbowała przerwać ciążę, obowiązywało jeszcze prawo z 1956 r., na mocy którego wskazaniem do aborcji było zdrowie pacjentki i jej trudne warunki życiowe - a w praktyce przez ponad trzy dekady była dostępna praktycznie na żądanie. Dokumentem, który wiązał ręce lekarzy, była nie ustawa, nie wyrok Trybunału, tylko przyjęty przez nich samych w 1991 r. kodeks etyki lekarskiej.
Lekarze pod rękę z Kościołem i prawicą
Ustawę z 1993 r., uchwaloną po ponad trzyletnich sejmowych i ulicznych bataliach - pierwszy projekt zakazu aborcji stworzyła komisja ekspertów Episkopatu w 1989 r. - uznano za jedną z najsurowszych w Europie. Nie bez powodu: przewiduje tylko trzy sytuacje, w których można ciążę przerwać: gdy zagraża ona życiu i zdrowiu ciężarnej, gdy płód jest uszkodzony lub gdy ciąża pochodzi z czynu zabronionego, czyli gwałtu lub kazirodztwa. Tym niemniej same zapisy ustawy nie są szczególnie precyzyjne, a zatem otwarte na interpretacje. Według WHO zdrowie to “stan dobrego samopoczucia fizycznego, psychicznego i społecznego, a nie tylko brak choroby, kalectwa i niepełnosprawności”. Taka na przykład brytyjska ustawa dopuszcza aborcję w sytuacji zagrożenia życia kobiety, kiedy przerwanie ciąży zapobiegnie poważnemu i stałemu pogorszeniu jej zdrowia fizycznego lub psychicznego oraz uszkodzenia płodu - czyli nie jest aż tak różna od polskiej - ale zapisy interpretowane są bardzo szeroko. Tak szeroko, że aborcja na Wyspach jest dostępna na wniosek pacjentki, po lekarskiej konsultacji, do 24. tygodnia ciąży.
W Polsce interpretacja od początku była nader wąska. Wyegzekwowanie aborcji w szpitalu często było drogą przez mękę: wymagało samozaparcia, determinacji, a najlepiej wsparcia prawniczki.
Za ten stan odpowiadają trzy instytucje. Kościół, który od początku transformacji bezpardonowo naciskał na zakaz aborcji, najlepiej całkowity. Politycy prawicy, którzy ustawę z 1993 r. uchwalili, a następnie wielokrotnie próbowali ją zaostrzyć. Wreszcie, środowisko lekarskie, które nie tylko często interpretowało ją skrajnie antykobieco, ale wręcz samo wyrywało się przed szereg, gdy chodziło o ograniczanie praw pacjentek.
Chcieli zakazać od początku wolnej Polski
Pierwszą uchwałę domagającą się uchylenia prawa do aborcji lekarze podjęli jeszcze w grudniu 1989 r., na I Krajowym Zjeździe Lekarzy. Zjazd powołał też specjalny zespół, który miał opracować kodeks etyki lekarskiej. A zespół, jak relacjonował wchodzący w jego skład Jerzy Umiastowski, “świadomie przyjął stanowisko, że lekarz powinien podporządkować się prawu stanowionemu tylko wtedy, gdy nie narusza ono prawa naturalnego”.
Projekt kodeksu został przedstawiony na kolejnym zjeździe, w grudniu 1991 r. Od ponad roku obowiązywała już wtedy klauzula sumienia, ale projekt poszedł jeszcze dalej. Naczelna Rada Lekarska chciała, by lekarz mógł przerwać ciążę wyłącznie w przypadku zagrożenia życia ciężarnej. Przeprowadzenie aborcji w jakiejkolwiek innej sytuacji groziło utratą prawa do wykonywania zawodu. Ten zapis był co prawda sprzeczny z obowiązującym prawem, ale Rada preferowała prawo naturalne. Czyli, w praktyce, prawo lekarza do decydowania za pacjentkę.
Ostatecznie uchwalono wersję złagodzoną, dopuszczającą też aborcję przy zagrożeniu zdrowia i ciąży z przestępstwa. “Jest to najbardziej liberalne rozwiązanie, na jakie pozwala etyka”, stwierdził prezes Naczelnej Rady Lekarskiej prof. Tadeusz Chruściel. Według profesora “lekarze wypowiedzieli się w ten sposób przeciwko nadmiernej swobodzie seksualnej, a za poprawą obyczajów w Polsce”.
Po uchwaleniu kodeksu etyki lekarskiej aborcja była co prawda wciąż w Polsce legalna, ale w większości wypadków nie było komu jej wykonać. Liczba zabiegów w publicznych placówkach spadła ze 105 tys. w 1988 do 11,6 tys. w 1992 r. Wzrosły za to ceny w prywatnych gabinetach.
Zobowiązujemy się wierności chrześcijańskiemu sumieniu
Drugi wzrost cen pacjentki dyskretnych ginekologów odnotowały w 1993 r., po uchwaleniu ustawy antyaborcyjnej. Choć wśród argumentów przeciw zakazowi nader często pojawiał się powrót babek z brudnym drutem i oddziałów septycznych dla ofiar spartaczonych skrobanek, podziemie aborcyjne w latach 90. było już bardzo różne od tego opisywanego w “Piekle kobiet” przez Tadeusza Boya-Żeleńskiego. Rynek po prostu przejęli sami lekarze i lekarki. Przez kolejne 10-15 lat - aż pojawiła się realna konkurencja w postaci słowackich klinik i przysyłanych z zagranicy tabletek poronnych - podziemie aborcyjne funkcjonowało niemal otwarcie, reklamując się w gazetach jako “ginekolog-zabiegi wszystkie” czy “aaaaa przywracanie menstruacji”. Organy ścigania rzadko interweniowały: przeczesując archiwum “Wyborczej” z ostatnich 30 lat, znalazłam tylko kilka przypadków postawienia zarzutów przeprowadzającym nielegalną aborcję ginekologom.
W publicznych szpitalach natomiast królowała klauzula sumienia, czasem deklarowana przez całe szpitale. Lekarze, łamiąc prawo, zasłaniali się nią nawet wtedy, gdy przyszło wskazać inny szpital, który wykona aborcję lub przy odmowie wypisania antykoncepcji. Gdy te praktyki skrytykował w 2013 r. Komitet Bioetyki PAN, Naczelna Rada Lekarska jego stanowisko odrzuciła: sumienie lekarza, uznała, jest ponad prawem pacjenta.
A rok później 3 tys. lekarzy i studentów medycyny podpisało tzw. deklarację wiary, w której zobowiązali się do wierności chrześcijańskiemu sumieniu, respektowania prymatu prawa bożego ponad ludzkim oraz do odrzucenia aborcji, antykoncepcji i sztucznego zapłodnienia. Co jeśli ich pacjentki miałyby inne zdanie na ten temat? Odsyłamy do prymatu prawa bożego.
DALSZA CZĘŚĆ W KOMENTARZACH
Prokobiecy, ale coraz ciszej
Środowisko lekarskie dużo rzadziej wypowiadało się natomiast przeciw ograniczeniu praw reprodukcyjnych. Po uchwaleniu kodeksu etyki genetycy prof. Jacek Zaremba i prof. Bogdan Kałużewski bronili badań prenatalnych i prawa do aborcji ze względu na wady płodu (zaznaczając obowiązkowo, że aborcja jest złem). Łódzki ginekolog prof. Wacław Dec w 1993 r. powiedział w “Wiadomościach” TVP wprost to, co część co bardziej empatycznych przedstawicieli jego środowiska robiła po cichu: “W sytuacjach bardzo ciężkich, kiedy widzimy, że mąż ciężko chory, gromadka dzieci i nieplanowana ciąża, uciekamy się do fałszowania danych medycznych. Rozpoznajemy u takiej kobiety poronienie w toku, ciążę zagrożoną i dokonujemy przerwania pod tym tytułem”. Kilka lat później Kościół odmówił mu katolickiego pochówku.
Ale z czasem takich prokobiecych publicznych wypowiedzi w wykonaniu lekarzy było coraz mniej. Rosła natomiast liczba ujawnionych przypadków łamania praw pacjentek. Przypomnę tylko te najgłośniejsze.
Barbara Wojnarowska miała już syna z rzadką chorobą genetyczną, hipochondroplazją, gdy zaszła w drugą ciążę. Ordynator łomżyńskiego szpitala odmówił jej skierowania na badania prenatalne, oskarżając przy okazji, że wymyśliła sobie chorobę, by pozbyć się kolejnego dziecka. Córka również odziedziczyła hipochondroplazję. Wojnarowscy pozwali szpital za tzw. złe urodzenie, sprawę wygrali.
Alicja Tysiąc miała skierowanie na aborcję ze względu na zagrożenie zdrowia - miała - 20 dioptrii, zwyrodnienie plamki żółtej, odklejającą się siatkówkę, drugą grupę inwalidzką i była po dwóch cesarkach - ale prof. Romuald Dębski je zignorował, bo nie widział wskazań do przerwania ciąży. Miał powiedzieć Tysiąc, że jeszcze ósemkę dzieci urodzi. Po porodzie wada urosła do -24 dioptrii, a grupa inwalidzka do pierwszej. Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu uznał, że polskie państwo złamało wobec Tysiąc prawo do poszanowania życia prywatnego i przyznał 25 tys. euro zadośćuczynienia.
Agata Lamczak miała wrzodziejące zapalenie jelita grubego, coraz silniejsze bóle odbytu i podbrzusza, ale była też w ciąży, więc lekarzy interesowało tylko jej utrzymanie. Na uśmierzenie bólu dostała apap, kilka miesięcy spędziła między domem a kolejnymi szpitalami. Nie zrobiono jej kolonoskopii, bo jeszcze by poroniła. Jej matka usłyszała, że córka “za bardzo zajmuje się swoim tyłkiem, a za mało ciążą”. Gehenna Lamczak zakończyła się sepsą, wielonarządową niewydolnością i śmiercią.
14-letnia Agata miała prawo do aborcji - współżycie z małoletnią poniżej 15. roku życia jest czynem zabronionym, poza tym zgłaszała gwałt - ale to nie wystarczyło ordynatorce lubelskiego szpitala. Odmówiła zabiegu i nasłała na nastolatkę księdza. Ostatecznie aborcję, w tajemnicy, załatwiła ministra zdrowia. Strasburski trybunał przyznał dziewczynie 45 tys. euro odszkodowania.
USG w 22. tygodniu ciąży pokazał akranię - brak kości czaszki, mózg na wierzchu, zero szans na przeżycie. Agnieszka chciała przerwać ciążę, ale musiała to zrobić w ciągu trzech tygodni, potem ustawa nakazuje ciążę donosić. Tyle że ordynator warszawskiego szpitala Bogdan Chazan tak przeciągał procedurę, że w końcu na zabieg było za późno. “To była świadoma decyzja prof. Chazana, że nasze dziecko będzie umierało w cierpieniach i że my na to będziemy patrzeć. On nas do tego zmusił”, powiedział mąż Agnieszki.
Izabela trafiła do szpitala z bezwodziem. 22-tygodniowy płód ma w takiej sytuacji bardzo małe szanse na przeżycie, ale lekarze i tak czekali z interwencją, aż przestanie bić jego serce. Czekali za długo - Izabela zmarła na sepsę. Prokuratura postawiła dwójce lekarzy z pszczyńskiego szpitala zarzuty nieumyślnego spowodowania śmierci.
Nie zasłaniajcie się „efektem mrożącym"
Śmierć Izabeli z Pszczyny, a potem jeszcze, również na porodówce, Agnieszki z Częstochowy, wywołała debatę o odpowiedzialności lekarzy. Ci, którzy wypowiadali się dla mediów, zazwyczaj rozkładali ręce: chcielibyśmy pomóc, ale przecież wyrok nam nie pozwala. My też tu jesteśmy ofiarami. Efekt mrożący nas zmroził. Każda interwencja, nawet w przypadku sepsy, grozi więzieniem, a co najmniej prokuratorem. Sorry, taki mamy klimat.
Dr Małgorzata Kraszewska martwiła się w “Wysokich Obcasach”, że jeśli przerwie ciążę za wcześnie, to rodzina pacjentki ją pozwie. Prof. Mirosław Wielgoś zapewniał w TVN 24, że lekarze mają “związane ręce, bo w medycynie dużą rolę odgrywa polityka, religia, Kościół. I że nie można od lekarza oczekiwać heroizmu”. Dr Maciej Socha w Oko.press powiedział, że w sytuacji podobnej do tej z Pszczyny też by nie interweniował, bo “po wyroku Trybunału Konstytucyjnego nie wolno nam takiej ciąży zakończyć”. Konkretnie “ryzyko infekcji wewnątrzmacicznej nie jest bezpośrednim zagrożeniem życia pacjentki, więc czekamy i nie przerywamy takiej ciąży”.
Tyle że to nieprawda
Po pierwsze, wyrok Trybunału z 2020 r. usunął wyłącznie przesłankę wad płodu, nic nie wspominał o sytuacji ratowania ciężarnej. Po drugie, w ustawie z 1993 r. nie ma, powtórzę, bo widać, że trzeba, zapisu o BEZPOŚREDNIM zagrożeniu życia, wciąż jest natomiast zagrożenie życia i ZDROWIA. Czyli naprawdę nie trzeba czekać, aż rozwinie się sepsa albo pęknie jajowód w ciąży pozamacicznej, można interweniować wcześniej.
Co do heroizmu, to przez ostatnie 30 lat nie było żadnego przypadku przerwania ciąży w sytuacji ratowania życia i zdrowia pacjentki, który skończyłby się skazaniem lekarza lub lekarki. Wręcz przeciwnie, problemy z wymiarem sprawiedliwości mieli medycy, którzy zaniechali interwencji, jak dr Chazan czy lekarze z Pszczyny. Pozwu od rodziny, która miałaby pretensje, że szpital ratował im żonę, córkę bądź matkę, też - doprawdy, szok i niedowierzanie - nie było.
Czy lekarze spełnią obietnicę Tuska
Wielu komentatorów i samych medyków tłumaczy, że najlepsze chęci lekarzy krępuje złe prawo, konkretnie wyrok z 2020 r. Ta narracja niewiele ma wspólnego z faktami. Prawo jest złe od 1993 r., a lekarze i lekarki znacznie przyczynili się do tego, że jego realizacja jest jeszcze gorsza. Przez ostatnie 30 lat regularnie odmawiali zakontraktowanego na NFZ zabiegu aborcji, zasłaniając się klauzulą sumienia, przedłużając całą procedurę, aż będzie za późno, czy odmawiając badań prenatalnych. Część zapewne z przekonania, inni z oportunizmu albo lęku przed etykietą aborcjonisty, pikietami organizacji anti-choice czy prokuratorem, ale efekt był taki sam: dostęp do aborcji został ograniczony jeszcze bardziej, niż przewidywała ustawa.
Co więcej, lekarze ustawili się w pozycji autorytetów moralnych z prawem do narzucania własnego światopoglądu innym. Kodeks etyki strachem przed ciążą miał wymuszać na Polkach przestrzeganie tych standardów moralnych, które Naczelna Rada Lekarska arbitralnie uznawała za właściwe, a klauzula sumienia pozwala odmówić podstawowych świadczeń. Sumienie często nie pozwalało przy tym lekarzom i lekarkom przerwać ciąży - przynajmniej w publicznej placówce – ale pozwalało pacjentkę okłamywać, traktować protekcjonalnie, zbywać, kierować na niepotrzebne badania, mnożyć administracyjne trudności, a nawet narażać życie i zdrowie. Relacja lekarz – pacjent jest w Polsce paternalistyczna, nie partnerska.
A to rodzi pytanie, co dalej. Czy jeśli najsilniejsza partia opozycyjna wygra wybory i zgodnie z obietnicą Donalda Tuska uchwali aborcję na żądanie do 12. tygodnia ciąży, będzie komu te zabiegi wykonywać? Bo to rozwiązanie wymagałoby od lekarzy i lekarek uznania podmiotowości pacjentki i jej prawa do decydowania o swoim życiu i zdrowiu.
Oczywiście może się okazać, że powtórzy się sytuacja z lat 90. Wtedy wielu lekarzom, którzy jeszcze kilka lat wcześniej rutynowo pytali ciężarne pacjentki: “zachowujemy czy przerywamy”, ekspresowo wyrosło katolickie sumienie. Niewykluczone więc, że po zmianie aborcyjnego klimatu równie ekspresowo je zrzucą.
„Aborcja jest" Katarzyny Wężyk – esej i raport w jednym – dostępna na Kulturalnysklep.pl i w formie ebooka w Publio.pl