Ostateczny argument używany zazwyczaj w obronie szkolnej katechezy brzmi: przecież religia nikomu nie szkodzi. To nieprawda. Szkole szkodzi. I treść, i forma, w jakiej bywa obecna. Trudno dziś mówić o świeckim charakterze polskiej szkoły. Rok szkolny w wielu placówkach rozpoczyna się i kończy mszą świętą. W klasach wiszą krzyże. Szkolne uroczystości mają religijną oprawę. Jest to zresztą zgodne z wydanymi przez archidiecezję warszawską wskazówkami dotyczącymi misji i zadań katechety, według których „powinien on programowo włączać się w obchody świąt patriotycznych, szkolnych i kościelnych”.

– Tylko proszę, nie pod nazwiskiem. I najlepiej, żeby nie pisać, z której szkoły – ten wymóg stawiają niemal wszyscy rozmówcy. Lęk, który za czasów ministra Giertycha osiągnął apogeum, wcale nie zniknął z pokojów nauczycielskich i to pierwszy sygnał, że coś jest nie tak. – Kiedyś katechetka spytała moich uczniów, co sądzą o antykoncepcji. Gdy szczerze odpowiedzieli, zaczęła krzyczeć, że ksiądz proboszcz się o tym dowie i nie dostaną zgody na ślub kościelny. W końcu się obraziła i odmówiła wystawienia ocen na koniec roku. Udało się jakoś dotrzeć do biskupa i odwołać tę panią, ale od tego czasu, gdy władze dzielą pieniądze na nagrody albo remonty, jesteśmy jakoś dziwnie pomijani – opowiada nauczycielka z liceum w Zachodniopomorskiem. – Może to przypadek, a może nie. Środowisko kościelne nie jest przyzwyczajone do krytyki, a jednocześnie ma wpływy.

Według sondażu CBOS z ubiegłego roku za tym, aby nauka religii odbywała się w szkołach, opowiada się ponad 70 proc. Polaków, ale na pytanie, czego na tych zajęciach powinno się uczyć, ponad połowa odpowiada, że wiedzy o różnych religiach i wierzeniach. Nieco odmienne dane przynosi sondaż przeprowadzony przez ARC Rynek i Opinia na zlecenie dziennika „Polska”. Więcej niż 50 proc. rodziców dzieci w wieku szkolnym widzi miejsce katechezy w przyparafialnych salkach.