Nie wiem, czy do dobrego działu wrzucam, czy nie powinno raczej polecieć do “zapytaj szmer”. Bo temat bardziej pod luźną dyskusję (mam nadzieję, że dzięki temu, że wrzucam na szmer, to rzeczywiście skończy się kulturalną dyskusją, bo na fb by gównoburza od razu wybuchła). Ale naszła mnie refleksja (przy okazji jakiejś kolejnej durnej decyzji Zachodu ad. “zmniejszy sankcję”) czy to nie jest pokłosie ich modelu wychowania. W Polsce też coraz popularniejsze są różne nurty bliskościowe - rodzicielstwo bliskości, NVC (porozumienie bez przemocy), ogólnie inne pomysły spod szyldu “zamiast szukać w kimś winy naucz się rozmawiać o uczuciach”, “człowiek jest z natury dobry i jeśli może, to zachowa się dobrze” itp. Tyle, że u nas to raczej nowość (w sensie jako powszechna praktyka, bo wiadomo, że Korczak był przed Juulem) a oni to już od dłuższego czasu stosują. I generalnie ok - mniej skakania sobie do gardeł, mniej przemocy w szkołach, mniej samobójstw, więcej wzajemnego zrozumienia itp., sama bym chyba kurwicy dostała, jakbym musiała dzieciaki wysyłać do jakichś religijnych systemówek, zamiast do bliskościowych miejsc.Tylko czy skutkiem takiego wychowania nie jest naiwne podejście, że z każdym - nawet Putinem - trzeba się dogadać, że jak się jakiemuś imperialiście da szansę - to ten postąpi właściwie itp.? Po wybuchu wojny czytałam analizę, że chińskim włodarzom nie przyszło przez myśl, że opór demokratycznych społeczeństw może skłonić zachodnie władze do nałożenia sankcji, bo po prostu przez wychowanie w chińskiej kulturze im się w głowie nie mieści, że ludzie mogą mieć coś do powiedzenia. Może w drugą stronę też to działa, tzn. jeśli całe pokolenia są wychowywane w duchu “człowiek jest dobry”, to im się w głowie nie mieści, że ludzie pokroju Putina są realnie niebezpieczni i że łagodnością nic się w starciu z nimi nie zyska?