„Za studia trzeba płacić” Mateusza Giergowskiego jest jednym z nielicznych tekstów w polskim polu studencko-akademickim ostatnich lat, który od początku gra na ostro: nie udaje eksperckiego raportu, nie proponuje katalogu „rozwiązań systemowych”, tylko otwarcie deklaruje się jako manifest walki klasowej toczonej z pozycji studentów.

To ważne przesunięcie. W dominującym dyskursie o uniwersytecie studenci są albo klientami, albo beneficjentami prawa do edukacji. U Giergowskiego są nieopłacanymi pracownikami: częścią klasy robotniczej, której praca edukacyjna wytwarza siłę roboczą, reprodukuje kapitał i aparat państwowy, a jednocześnie pozostaje niewidzialna i nieopłacona. To nie jest kosmetyczna różnica językowa, tylko próba ustawienia całej debaty o szkolnictwie wyższym w rejestrze teorii wartości i wyzysku, a nie „misji uczelni” czy „konstytucyjnych gwarancji”.

Ten ruch – wpisanie studenta w horyzont walki klasowej – jest główną polityczną stawką pamfletu i zarazem jego największą siłą.

Rdzeniem tekstu jest teza, że studiowanie nie jest korzystaniem z prawa, otrzymywaniem usługi ani inwestycją w siebie, tylko konkretną pracą – produkcją społecznie użytecznej siły roboczej i wiedzy, bez której kapitalizm nie byłby w stanie się reprodukować.

Giergowski opiera się tutaj dość konsekwentnie na klasycznej marksowskiej teorii wartości: siła robocza jest towarem, jej wartość zależy od środków niezbędnych do reprodukcji, edukacja jest częścią tej reprodukcji, a więc – wykonywaną przez studentów pracą, która nie jest wynagradzana.

To nie jest tylko teoretyczna sztuczka. Tekst bardzo dobrze pokazuje konkretną dialektykę: żeby studiować, trzeba pracować „na zewnątrz”, a ta zewnętrzna praca pochłania czas, energię i zdolność prawdziwego korzystania z uniwersytetu. Zarazem sama edukacja przygotowuje do dalszego wyzysku. Brak płacy za studia produkuje więc dwustopniowe poddaństwo:

  1. tu i teraz – poprzez konieczność dorabiania, śmieciówki, prekariat,

  2. w przyszłości – poprzez formowanie „ulepszonej” siły roboczej.

W tym sensie pamflet jest radykalny, bo nie zatrzymuje się na rytualnej skardze „studenci mają ciężko”, tylko wprost stawia tezę: brak płacy jest narzędziem dyscypliny klasowej i rozbrojenia ruchu.

Warto odnotować, że metafora pracy reprodukcyjnej – odniesienie do nieodpłatnej pracy domowej, tradycyjnie przypisywanej kobietom – zostaje użyta sensownie, ale trochę zbyt skrótowo. Tekst trafnie wskazuje podobieństwo strukturalne (nieopłacona praca podtrzymująca całość systemu), ale nie wchodzi głębiej w feministyczną teorię reprodukcji społecznej. To jedno z miejsc, gdzie radykalizm ekonomiczny jest mocny, ale radykalizm feministyczny – tylko zasugerowany.

Jednym z ciekawszych fragmentów jest genealogia trzech modeli uniwersytetu w naszej części Europy:

Uniwersytet socrealistyczny – państwo deklaruje, że „umożliwia dzieciom robotników i chłopów studiowanie”, w zamian produkując dla siebie wyspecjalizowaną siłę roboczą. Tekst trafnie demaskuje tu iluzję prawa do edukacji: to nie prawo, lecz szczególna forma wymiany pomiędzy państwem a klasą pracującą, gdzie państwo zawłaszcza efekty pracy i przedstawia je jako własny dar.

Uniwersytet postsocjalistyczny – publiczna uczelnia w warunkach transformacji i neoliberalizacji. Kluczowa teza: ten model nie jest zdolny do długotrwałego oporu wobec kapitału, bo opiera się na iluzji „publiczności” utrzymywanej przez państwo, które w rzeczywistości jest „psem kapitału”. Obrona publicznego uniwersytetu jest więc w dużej mierze obroną skorupy, w której i tak rządzi logika akumulacji.

Uniwersytet prywatny – tu Giergowski pokazuje, jak student zostaje zinternalizowany jako własny kapitalista: sam inwestuje (czesne, kredyty, praca zarobkowa) w swoją przyszłą siłę roboczą, a uczelnia prywatna jest zaledwie infrastrukturą dla tej samowyzyskującej się podmiotowości. To trafna diagnoza neoliberalnej subiektywizacji.

Ta trójczłonowa konstrukcja ma dużą moc polemiczną, bo pozwala za jednym zamachem: odciąć się od nostalgii za „starym dobrym publicznym uniwersytetem”, pokazać ciągłość funkcji wyzysku w różnych konfiguracjach własności, ujawnić, że każdy z tych modeli opiera się na mistyfikacji pracy edukacyjnej.

Słabością tego fragmentu jest jednak pewna tendencja do spłaszczania sprzeczności wewnątrz formy publicznej. Tekst ma rację, gdy demaskuje fetyszyzm „państwowości”, ale czasem brzmi tak, jakby między uniwersytetem publicznym a prywatnym nie było żadnej różnicy jakościowej z punktu widzenia możliwości organizowania się, dostępu klasy ludowej, czy samej infrastruktury wspólnotowego działania. Tymczasem nawet jeśli publiczny uniwersytet jest dziś funkcją kapitału, to jego pęknięcia, luki, przestrzenie autonomii są realnym materiałem, na którym opiera się choćby postulowana w pamflecie okupacja.

Krótko: dekonstrukcja „publiczności” jest potrzebna i dobrze wykonana, ale momentami zbyt totalizująca – tak jakby wszystkie doświadczenia walk w obrębie uczelni publicznej były tylko „fałszywą świadomością”.

Środkowe partie pamfletu – „Nędza indywidualizmu studenckiego” i „Bogactwo powszechnej walki” – to polityczny rdzeń tekstu. Tu najostrzej rozchodzi się z liberalnym i NGO-sowym dyskursem o edukacji.

Giergowski bardzo precyzyjnie rozbiera figurę studenta jako indywidualnego inwestora w „kapitał ludzki”: ktoś inwestuje w siebie, by później na rynku pracy wymieniać wiedzę na pensję i prestiż. Ta wyobraźnia skutecznie rozbija możliwość działania zbiorowego, bo każdy szuka dla siebie najlepszego kursu, stypendium, wymiany, CV, a nie wspólnej dźwigni przeciwko systemowi.

Odpowiedzią ma być radykalne przestawienie perspektywy: nie uczę się „dla siebie”, uczę się jako część społecznej organizacji pracy, moja wiedza i moja walka przynależą do wspólnoty, nie do „mojego” życiorysu.

Stąd niezwykle mocny fragment o przejęciu środków produkcji uniwersytetu: okupacje, wspólnotowe stołówki, karaoke, wyrzucanie przedsiębiorców z kampusu, organizowanie się bez zgody władz, korzystanie z autonomii uczelni jako tarczy przed policją. To już nie jest język „demokratyzacji uniwersytetu”, ale dosłownie język ekspropriacji i strajku rozumianego materialnie, a nie jako procedura z ustawy.

Tu recenzja musi być uczciwa: ten fragment jest naprawdę radykalny, bo nie kończy się na abstrakcyjnej „idei uniwersytetu wspólnego”, tylko wskazuje konkretne formy działania i konfliktu – w tym gotowość na konfrontację z policją, blokowanie normalnego funkcjonowania uczelni, otwartą walkę z pracodawcami w murach uniwersytetu.

Z drugiej strony, tekst bardzo mało mówi o ryzykach i kosztach takiej strategii: o realnej skali represji, o różnicach pozycji wśród studentów (nie każdy może sobie pozwolić na bycie „na pierwszej linii”), o tym, jak budować zaplecze materialne dla długotrwałej okupacji (opieka, utrzymanie, zdrowie psychiczne, opieka nad dziećmi, migranci itd.).

Radykalizm taktyczny jest imponujący, ale mógłby zostać wzmocniony przez włączenie perspektywy opiekuńczej i feministycznej – tak, by „bogactwo powszechnej walki” nie było tylko figuralne, ale też widziało najbardziej obciążonych ciałami tej walki.

Jeden z najbardziej „wybuchowych” fragmentów pamfletu to rozdział „Przeciwko akademikom”. Pada tam jasna teza: obrona „dóbr wspólnych” przez lewicowych akademików jest w praktyce obroną ich uprzywilejowanej pracy, ich interes materialny (utrzymanie pozycji w aparacie edukacyjnym) zawsze będzie silniejszy niż najlepsze intencje, w efekcie ruch studencki wciągany jest w logikę „budowania socjalizmu jako lepszej państwowości”, która finalnie służy tylko efektywniejszej eksploatacji pracy.

To jest absolutnie bezkompromisowe zerwanie aliansami budowanymi na poziomie deklaracji ideowych. Giergowski przypomina, że interes klasowy nie jest kwestią moralną, ale strukturalną. Akademik – nawet najbardziej krytyczny – pozostaje funkcjonariuszem urządzenia, które reprodukuje relacje władzy. To nie znaczy, że nie może być sojusznikiem; znaczy, że jego sojusz musi polegać na tym, że działa przeciwko własnemu bezpośredniemu interesowi zawodowemu.

To jest bardzo potrzebny zimny prysznic na tle polskiego akademickiego „post-krytycyzmu”, który lubi mówić o uniwersytecie jako dobru wspólnym, ale w praktyce broni swojej autonomii korporacyjnej, nie autonomii ucieleśnionej w walczących studentach i pracownikach.

Problem polega na tym, że w pewnych miejscach pamflet trochę za łatwo utożsamia każdą formę akademickiego zaangażowania z pułapką kooptacji. W efekcie trudno zobaczyć realne scenariusze wspólnego działania studentów i części pracowników akademickich, które nie sprowadzają się do modelu: studenci-jaźń czysta, akademicy–zawsze skażeni.

Radykalizm tej krytyki jest cenny, ale wymaga dopisania: jakie warunki muszą zostać spełnione, by współpraca ze strony akademików nie była po prostu „współzarządzaniem kryzysem”, lecz konkretną formą sabotażu aparatu, którego są częścią? Bez tego istnieje ryzyko popadnięcia w moralistyczny anty-akademizm, który odcina ruch studencki od możliwego zaplecza.

W końcowych partiach tekstu pojawiają się figury: związku zawodowego studentów, uniwersytetu wspólnotowego, który ma zastąpić zarówno model publiczny, jak i prywatny.

Związek zawodowy studentów ma być nie reprezentacją „pracowników intelektualnych państwa”, ale formą samoorganizacji pracy studenckiej jako części pracy społeczeństwa producentów, środkiem do celu (walki o powszechny uniwersytet i zniesienie wyzysku pracy), a nie celem samym w sobie.

Tu tekst jest niezwykle trzeźwy: ostrzega przed związkowym korporatyzmem, przed oparciem się na komisjach zakładowych w budżetówce, dla których horyzontem jest podwyżka w sektorze państwowym nawet za cenę cięć gdzie indziej. Związek, który broni tylko interesów wąskiej grupy pracowników państwa, staje się po prostu kolejnym narzędziem zarządzania klasą, a nie narzędziem jej emancypacji.

Zarazem jednak projekt uniwersytetu wspólnotowego pozostaje dość ogólny. Wiemy, że ma on opierać się na współpracy studentów-pracowników z resztą klasy pracującej, ma omijać pośrednictwo państwa i kapitału, ma opierać się na przejęciu środków produkcji wiedzy (budynki, infrastrukturę, programy).

Nie wiemy natomiast, jak miałaby wyglądać długotrwała koordynacja takiej instytucji (rotacja, federacje, formy decyzji), jak rozwiązywać konflikty wewnętrzne (między kierunkami, grupami, mniejszościami), jak bronić się przed ponownym „zawłaszczeniem” przez państwo lub rynek.

Oczywiście, w pamflecie nie chodzi o to, by pisać konstytucję nowego uniwersytetu. Ale tekst tak radykalnie odcina się od jakiejkolwiek „reprezentacyjnej” formy organizacji, że pozostawia wrażenie pewnej próżni: tak, chcemy zniszczyć istniejące formy i budować nowe, ale jak uniknąć odtworzenia hierarchii już w samej wspólnocie? Tu aż prosi się o mocniejsze zetknięcie z tradycją anarchistycznych i zapatystycznych eksperymentów edukacyjnych, z ich konkretną logistyką.

Najciekawsze – i najbardziej twórcze – jest to, że pamflet jest równocześnie bardzo marksistowski i bardzo anarchistyczny, ale nie rozwiązuje tej sprzeczności, tylko na niej gra.

Marksistowskie filary stanowią centralność kategorii wartości dodatkowej, siły roboczej, środków produkcji, odwołanie do klasy robotniczej jako podmiotu (studenci są jej częścią), żądanie płacy za studia jako narzędzia wzmocnienia siły przetargowej pracy, myślenie o edukacji jako elemencie procesu reprodukcji kapitału.

Anarchistyczne filary to radykalna nieufność wobec państwa (jako „psa kapitału”), odrzucenie defensywnej obrony instytucji publicznych, nacisk na bezpośrednie przejęcie środków produkcji, okupacje, tworzenie autonomicznych wspólnot, krytyka reprezentacji (związku jako reprezentacji, akademików jako „dobrych zarządców”), język destrukcji: „Uniwersytetu nie trzeba bronić. Trzeba go zniszczyć i w tym zniszczeniu zbudować na nowo”.

Te dwie linie nie są ze sobą spokojnie pogodzone. Żądanie płacy za studia w praktyce prawdopodobnie wymaga konfrontacji z państwem (jego budżetem, polityką społeczną), a więc gry w polu, które tekst teoretycznie odrzuca jako fałszywe. Jednocześnie to właśnie radykalny wątek anarchistyczny chroni pamflet przed popadnięciem w program „uniwersytetu socjalnego” jako rozwiniętego ramienia państwa dobrobytu.

Można powiedzieć tak: marksizm dostarcza tutaj twardych kategorii rozpoznania wyzysku, anarchizm – horyzontu zniszczenia aparatu dominacji i budowy innych form wspólnoty.

Tego napięcia moja opinia nie powinna traktować jako błędu teoretycznego. To raczej sytuacja, w której tekst świadomie odmawia oswojenia antagonizmu. Ale warto wiedzieć, że w praktyce politycznej – przy organizowaniu związku studentów, przy żądaniach płac, przy konfrontacji z władzami uczelni – ta sprzeczność wróci w bardzo konkretnych dylematach: ile energii idzie w negocjacje z państwem, a ile w budowę autonomicznych struktur obok niego?

Obecność tłumaczenia „Wages for Students” z lat 70. to nie jest tylko dodatek archiwalny. To decyzja polityczna: wpisać polski manifest w ciąg globalnych, przegranych dotąd walk o uznanie pracy studenckiej.

Giergowski we wstępie mówi o tamtym tekście jak o testamencie nieudanej rewolty: postulaty zostały sformułowane jasno, ale nie stały się praktycznym programem ruchu, a uniwersytet został sprywatyzowany i sfinansjalizowany na skalę, której autorzy nie mogli przewidzieć.

Połączenie obu tekstów ma więc funkcję ostrzeżenia: jeśli potraktujemy obecną falę antagonizmu tylko jako okazję do „wywalczenia lepszych warunków w ramach istniejącego ładu”, skończymy jak ruchy z lat 70. – z radykalną retoryką, ale bez trwałej zmiany.

Z tej perspektywy „Za studia trzeba płacić” można czytać jako próbę dopisania brakującego rozdziału do tradycji „wages for students”, uwzględniającego doświadczenie postsocjalizmu, kryzysu państwa opiekuńczego i ofensywy prywatnego kapitału w edukacji.

„Za studia trzeba płacić” to nie jest kolejny głos w dyskusji o kondycji uniwersytetu. To tekst, który odmawia udziału w liberalnej grze o jkość kształcenia, odrzuca nostalgię za publiczną edukacją jako „dobrem wspólnym”, jeśli to dobro jest zarządzane przez państwo w interesie kapitału, przestawia studenta z pozycji klienta/beneficjenta na pozycję nieopłaconego robotnika, łączy żądanie płacy za studia z programem przejęcia środków produkcji uniwersytetu, uderza bez litości w akademicką lewicę, która broni przede wszystkim własnych miejsc pracy, gra świadomie na napięciu marksizm–anarchizm, nie rozwiązuje go, tylko eksploatuje.

Jako anarchista-komunista, a także były działacz studenckiego ruchu związkwego, muszę powiedzieć wprost: to jest tekst, z którym ruch studencki i szerzej – lewica – powinny się zmierzyć nie w trybie „zgadzam się / nie zgadzam się”, lecz w trybie: jak wykorzystać tę analizę do budowy realnej siły?

Ten pamflet nie jest kompletną teorią uniwersytetu ani gotowym planem organizacyjnym. Jest raczej silnym uderzeniem w trzy iluzje, na których dotąd opierała się „umiarkowana” krytyka uczelni:

  1. że państwo można łatwo „przesterować” na rzecz studentów,

  2. że uniwersytet publiczny jest z natury dobrem wspólnym,

  3. że wystarczy „bardziej świadome” obywatelstwo studenckie, by system zaczął działać inaczej.

Jeżeli miałbym streścić jego przesłanie w jednym zdaniu:

Pestańcie bronić uniwersytetu jako instytucji, zacznijcie bronić siebie jako pracowników, którzy mają prawo rozmontować tę instytucję i zbudować w jej miejscu coś, co naprawdę należy do nich i do całego społeczeństwa pracującego.

To nie jest wygodny przekaz. Ale właśnie dlatego ten pamflet jest potrzebny.