Rozmowa z Pawłem Łatuszką, byłym ministrem kultury i ambasadorem Białorusi, dziś opozycjonistą, o tym, jak się pije z Łukaszenką i czego boi się dyktator.
PAWEŁ RESZKA: – Jesteście na „ty”?
PAWEŁ ŁATUSZKA: – Nie mogłem z nim być „na ty”. Byłem urzędnikiem, ambasadorem, ministrem. Ciekawe, że Aleksandr Łukaszenka właściwie wszystkim mówił „na ty”, ale akurat do mnie zwracał się per pan.
A do niego ktoś mówi per „ty”?
Chyba nikt, no może z wyjątkiem Wiktora Szejmana [wieloletni szef prezydenckiej administracji, podejrzewany o zlecanie zabójstw i porwań opozycjonistów].
Jaki Łukaszenka jest, gdy w pobliżu nie ma kamer?
Pozuje na swojego chłopa.
Udaje mu się?
Nie, bo trudno mu zamaskować agresywny charakter. On udaje brata łatę, a inni udają, że w to wierzą. Trzeba udawać, udawanie to szansa na przeżycie.
Co to znaczy?
Łukaszenka chce, żeby ludzie, którzy są wokół niego, bali się. Jako minister podjąłem pewną decyzję bez jego zgody. Pamiętam, że zaniepokoił się tym. Szef KGB potwierdził mu, że w istocie działam przeciw niemu, a może nawet planuję samodzielną karierę polityczną. Wtedy do mnie zadzwonił: „Jeśli mnie zdradzisz, uduszę własnymi rękami”.
I po czymś takim trzeba na imprezie udawać, że człowiek dobrze się bawi?
On bardzo lubi tańce. Chce, żeby wszyscy wychodzili na parkiet. Do 2010 r. istniał zwyczaj, że zapraszał rząd i najbliższych mu ludzi na imprezę noworoczną, na VI piętro Pałacu Republiki. Było ciężko, bo wszyscy przecież byli po sylwestrze. Proszę sobie wyobrazić urzędnika, który jest po sześćdziesiątce i jeszcze na kacu.
Bywało, że ktoś nie przetrwał balu z dyktatorem?
O, zdarzało się, że ktoś się poważnie upił. Zazwyczaj takiego delikwenta ochrona wyprowadzała i odjeżdżał służbowym autem. Z czasem formuła przyjęć nieco się zmieniła. Łukaszenka doszedł do wniosku, że nie powinien zapraszać wszystkich ministrów. Imprezy odbywają się w ogromnej sali przy Prospekcie Pobiediteliej, w budynku utrzymywanym z pieniędzy budżetowych. I nie 1 stycznia, ale w tzw. stary nowy rok, czyli dwa tygodnie później. Zaproszenia trafiały do wąskiej grupy.
Otrzymywał pan zaproszenia?
Tak. Minister kultury odpowiadał za program artystyczny.
Minister załatwia artystów i płaci za bankiet?
Różnie. Bankiet opłacany jest z budżetu, resort kultury opłacał część wydatków związanych z programem. Za część mógł płacić jakiś biznesmen, ostatnio np. rosyjski oligarcha naftowy Michał Gucerijew. Łukaszenka rzucał w przelocie: „Ty zapłacisz”. Albo wysyłał szefa ochrony z wiadomością.
Mówi pan program artystyczny…
Łukaszenka lubi dyskotekę. Oczywiście muzyka musi być na żywo. Najczęściej przyjeżdżają rosyjscy artyści z górnej półki. Artysta śpiewa, Łukaszenka wychodzi na środek sali, pląsa i pilnuje, żeby w jego ślad poszli inni. Kiedy artysta zakończy występ, wchodzą kelnerzy i wnoszą szklanki z wódką.
Szklanki?
Owszem. On czasem ruchem ręki przywołuje kogoś, z kim chce się napić. Wtedy trzeba podejść i tę szklankę opróżnić. Pilnuje tego.
Są toasty?
Tak, ale indywidualne – to wyraz lizusostwa. Ostatnio, jak ministrowie chcą się przypodobać, to biegną do stołu dyktatora i wznoszą toast na jego cześć.
Łukaszenka ma więc własny stół.
Siedzą tam najbliżsi z najbliższych. Na swoje imprezy Łukaszenka zaprasza urzędników bez żon. Dba o to, żeby przy każdym stole siedziało kilka pięknych pań. Zapraszane są dziennikarki, sportsmenki, artystki i oczywiście uczestniczki konkursu Miss Białoruś. Łukaszenka osobiście decyduje, kto wygra konkurs.
Uczestniczki konkursu często potem towarzyszą Łukaszence podczas państwowych imprez. Niektóre dostają prace nawet w jego kancelarii.
Jak kogoś Łukaszenka lubi, to potrafi się zaopiekować – znajdzie pracę, załatwi awans, mieszkanie. Bywasz u niego na imprezach, masz szansę na zrobienie kariery.
Łukaszenka nie boi się skandalu?
Kicha na to. Wiem, że niektóre z pracownic dostawały zaproszenie „do łaźni” z szefem. Wiadomo, że po jego imprezach urzędnicy – nawet ci żonaci – wyjeżdżają z poznanymi na bankiecie paniami. On uwielbia być swatem, sadza ludzi obok siebie. Mają się zaprzyjaźnić, potańczyć.
Gdzie Łukaszenka mieszka na stałe?
Najczęściej w rezydencji pod Mińskiem. Oprócz niej ma jeszcze 17 innych. W każdej ochrona, obsługa, meble – poważny koszt dla budżetu państwa.
Jak wygląda dzień dyktatora?
Lubi mówić, że pracuje 24 godziny na dobę, ale to nieprawda. Zazwyczaj pracował od 12 do 16. Potem już był czas na rozrywki. Sport, oglądnie telewizji, prace w gospodarstwie domowym. Białoruś była zawsze na marginesie jego rozkładu dnia. Styl życia zmienił ostatnio pod wpływem masowych protestów.
Wystraszył się?
Zdarza mu się przyjechać do pracy nawet na 9. Przypomniał sobie o jeżdżeniu po kraju, kiedyś robił to regularnie, ale zarzucił jakieś 10 lat temu. Odizolował się od ludzi, nie zrozumiał, że Białorusini przestali go popierać. Nie wyczuł, że na scenę wkroczyło nowe pokolenie. Młodzi nie kupią propagandowej bajki, że na Zachodzie jest wyzysk i bieda. Kłamstwo reżimu rozjeżdża się z doświadczeniem społecznym.
Kiedy widzę Łukaszenkę z najmłodszym synem Mikałajem podczas uroczystości państwowych, to tak jakbym widział monarchę i jego następcę.
Białorusinów zawsze irytowało, że Łukaszenka zabierał go na wizyty państwowe, że ubierał w mundur. Miał taką ambicję, że syna wychowa sam. Ale muszę przyznać, że Mikałaj, kiedy go spotykałem, prezentował się jako uprzejmy młody człowiek.
Zna go pan?
Jako minister kultury dostałem polecenie, by znaleźć mu nauczycielkę gry na fortepianie.
Udało się?
Zadzwoniłem do rektora Akademii Muzycznej i wybraliśmy kilka kandydatek. Przyznam, że się nauczył, grał nawet potem na publicznych imprezach. Łukaszence się podobało, miał łzy w oczach. On sam grał kiedyś na harmonii i chciał, żeby syn też był umuzykalniony. Gdy byłem ostatnio dyrektorem Narodowego Teatru, Mikałaj przyszedł na spektakl. W antrakcie rozmawialiśmy o przedstawieniu. Gdy sobie tak dyskutowaliśmy, zadzwonił telefon, przybiegła ochrona i Mikałaj pośpiesznie opuścił budynek.
Co się stało?
Zapytałem, dlaczego nie zostaje do końca, powiedział tylko: „Ojciec zadzwonił”. Akurat był mecz hokeja USA-Białoruś i Łukaszenka chciał pooglądać sport z synem.
Rozumiem, że Łukaszenka senior do teatru nie chodzi.
W teatrze się nudzi. Bywa od wielkiego dzwonu, np. zajdzie na premierę „Jeziora Łabędziego”. Gdy przygotowywaliśmy uroczystości z okazji stulecia teatru, z kancelarii prezydenta dostaliśmy wyraźne polecenie: „Maksymalnie 40 minut”.
Wiktar i Dzmitrij, starsi synowie Łukszenki, są już w systemie władzy. Pierwszy jest doradcą głowy państwa ds. bezpieczeństwa…
Wiktara pamiętam jeszcze z czasów MSZ, pracował w departamencie Europy, zajmował się Niemcami. Teraz jest generałem. A Dzmitrij jest działaczem sportowym, szefem klubu sportowego imienia własnego ojca. Czasami wybierał się np. do Francji, co powodowało sporo kłopotów.
A pan co miał do tego?
Przecież byłem też ambasadorem Białorusi w Paryżu! Musiałem na przykład w trybie pilnym organizować lądowanie jak najbliżej Chamonix. Oczywiście nikt z rządu nie miał tam żadnego interesu – Dzmitrij wraz z rodziną jechał na urlop. Musiałem jakoś wytłumaczyć gospodarzom, dlaczego prezes klubu sportowego ma być traktowany jak członek władz państwowych, że będzie ochrona i że ochrona będzie miała broń. Urlop Dzmitrija trwał parę tygodni, sporo z jego wydatków było na koszt podatnika.
Łukaszenka otacza się też oligarchami.
Każdy większy biznesmen musi się z nim dzielić zyskiem. Łukaszenka kiedyś powiedział, że nikt nie znajdzie za granicą jego kont bankowych. I wiedział co mówi – bo „jego” pieniądze wpływają na rachunki, które formalnie należą do zaufanych ludzi. Konta otwierane są w krajach arabskich. Zresztą większość łukaszenkowskiej elity finansowej deponuje tam pieniądze. Gdy na Białorusi protesty osiągały apogeum, białoruska oligarchia często latała do Emiratów – zabezpieczali przyszłość na wypadek emigracji.
Z jakich interesów Łukaszenka ciągnie zyski?
Paliwa, papierosy, budownictwo. Zarabia nawet na eksporcie maszyn z fabryki Białaz czy ciągników z zakładów MTZ. Do tego dochodzi przemyt kontrolowany przez łukaszenkowskich biznesmenów.
Gdy w 2014 r. Rosja obłożyła sankcjami produkcję rolną z Unii, okazało się, że Białoruś jest poważnym producentem kiwi i krewetek…
Tak, bo za pieniądze można sobie załatwić dokumenty, że jakiś towar jest wyprodukowany na Białorusi, a nie np. w Unii. Dzięki czemu można omijać sankcje. Stąd takie paradoksy jak białoruskie kiwi. Oczywiście dużo większe pieniądze są z przemytu ogromnych ilości paliw, papierosów, jabłek czy gruszek. Białoruskie papierosy z kontrabandy można było kupić nawet w Wielkiej Brytanii.
Wiemy np. o firmie Bremino, należy do oligarchów z otoczenia Łukaszenki, a nadzoruje ją podobno sam Wiktar. Ma zielone światło na przemyt.
Właśnie w halach Bremino otwarto centrum dla migrantów, którzy usiłują forsować granicę z Polską. Łukaszenka daje jasny przekaz: „Właściciele Bremino są objęci sankcjami europejskimi, cierpią, ale i tak pomagają emigrantom”. Tak więc do przemytniczych biznesów dyktatora doszedł jeszcze handel ludzkim nieszczęściem.
Pamiętam, że inny biznesmen Jurij Czyż pokłócił się z Łukaszenką i usiłował uciekać z kraju, ale nie umknął służbom.
Czyż dostawał od Łukaszenki rosyjską ropę, która szła na Białoruś po obniżonej cenie. Potem przemycał ją jako rozpuszczalnik do UE. Wszystko działało, ale Czyż zaczął brać więcej, niż mu „przysługiwało”, no i wpadł w kłopoty.
Ciekawe, że pokłóceni z władzą biznesmeni mogą wyjść zza krat, jeśli wpłacą odpowiednią sumę do budżetu.
W 2016 r. Łukaszenka miał kłopoty z jego domknięciem. Szef KGB obiecał mu, że ściągnie z białoruskiego biznesu miliard dolarów – ogromne pieniądze jak na Białoruś. Działało to tak, że kogoś zamykano pod byle pretekstem i zaczynały się targi – ile trzeba zapłacić. Biznesmeni płacili (nadal płacą), żeby wyjść na wolność. Ale KGB miliarda nie udało się zebrać.
A jaki jest osobisty majątek Łukaszenki?
Cała Białoruś to jego osobisty majątek. On tak uważa. Może odebrać każdą firmę, może dać w prezencie ziemię, mieszkanie podwładnemu. Wszystko może.
Kiedyś chwalił się, że oddaje państwu maybacha, którego dostał w prezencie. Czyli oddał go samemu sobie?
On nie zakłada, że kiedyś odejdzie. Po co mu „prywatna” limuzyna, skoro nie planuje być nigdy „prywatną” osobą.
Mówi się, że oligarcha Władimir Pieftiew jest „portfelem” Łukaszenki.
Tak się mówi. Pieftiew dorobił się m.in. na handlu bronią.
Bogaty człowiek. Dziennikarze znaleźli np. kilkanaście mieszkań należących do jego rodziny w Londynie. Ale być może kiedy Łukaszenka przyjdzie do niego po kasę, Pieftiew powie mu: „Chłopie, ale ja cię nie znam”. Muammar Kaddafi też niby był wszechmocny… Kaddafi śni się Łukaszence?
Tak. Boi się losu Kaddafiego i Saddama Husajna. Czasem nawet mówi, jakie to straszne, że niewdzięczni ludzie tak z nimi postąpili. Boi się zemsty obywateli albo procesu w stylu Norymbergi.
Kiedyś będzie musiał odejść. Jak to się odbędzie?
Ugnie się tylko pod silnym naciskiem, kiedy świat solidarnie wystąpi przeciwko niemu. Powinien dostać zarzuty za zbrodnie przeciw ludzkości i międzynarodowy terroryzm. To może zmusić go do ustąpienia. Albo zmusi jego protektora Władimira Putina do tego, żeby go zdjął ze stanowiska.
Który scenariusz jest bardziej prawdopodobny?
Dla Białorusinów byłoby najlepiej, gdyby sami mogli osądzić Łukaszenkę i jego generałów. „Zabranie” go przez Rosję i mianowanie stamtąd kogoś nowego nie byłoby najlepszym rozwiązaniem. Ten drugi scenariusz jest na razie bardziej prawdopodobny, ale pracujemy, by ziścił się ten pierwszy.
Czy on pana lubił?
Nie wiem, dlaczego miałby mnie lubić albo nie lubić. Byłem urzędnikiem, pracowałem dla państwa. Stawałem się coraz bardziej znany i Łukaszenka chyba się mnie obawiał. Dlatego w 2012 r. przestałem być ministrem i wyjechałem na kolejną placówkę.
Ambasadorem został pan w wielu 29 lat, ministrem kultury w wieku 35 lat, był pan najmłodszy, obiecujący.
Byłem też jedynym ministrem, który mówił po białorusku. Młodzi ludzie na wysokich urzędach byli jakąś nadzieją na ewolucyjną zmianę.
Współpracował pan z dyktatorem. Jak pan sobie to tłumaczył?
Że pracuję na rzecz kraju. Jako minister dbałem o białoruską kulturę, starałem się przeciwstawiać cenzurze. Zainicjowałem sporo demokratycznych reform. Kilka razy na znak protestu wobec decyzji dyktatora podawałem się do dymisji, ale nigdy nie zostały przyjęte. A samodzielne odejście oznaczało więzienie. Natomiast w MSZ, no cóż… Profesjonalna dyplomacja polega na tym, że pracuje się niezależnie od tego, czy dana władza ci się podoba. Byłem np. rzecznikiem MSZ. Nie chciałem tego stanowiska, bo wiedziałem, że będę musiał kłamać.
Ale był pan rzecznikiem i musiał pan kłamać.
Tak. Moja rezygnacja nastąpiła późno. Ale lepiej późno niż wcale.
Był pan w systemie…
Byłem, odszedłem i poprosiłem Białorusinów, żeby mi wybaczyli.
ROZMAWIAŁ PAWEŁ RESZKA
Paweł Łatuszka – lat 48, był ministrem kultury Białorusi, a także ambasadorem w Polsce, we Francji i Hiszpanii. W sierpniu 2020 r. publicznie poparł protesty przeciw Aleksandrowi Łukaszence. Wyjechał z kraju. Jest członkiem prezydium opozycyjnej Rady Koordynacyjnej i przewodniczącym Narodowego Zarządu Antykryzysowego Białorusi.
Polityka 52.2021 (3344) z dnia 20.12.2021; Świat; s. 74
Oryginalny tytuł tekstu: “Bal z dyktatorem”
Rozmowa z Pawłem Łatuszką, byłym ministrem kultury i ambasadorem Białorusi, dziś opozycjonistą, o tym, jak się pije z Łukaszenką i czego boi się dyktator. PAWEŁ RESZKA: – Jesteście na „ty”? PAWEŁ ŁATUSZKA: – Nie mogłem z nim być „na ty”. Byłem urzędnikiem, ambasadorem, ministrem. Ciekawe, że Aleksandr Łukaszenka właściwie wszystkim mówił „na ty”, ale akurat do mnie zwracał się per pan.
A do niego ktoś mówi per „ty”? Chyba nikt, no może z wyjątkiem Wiktora Szejmana [wieloletni szef prezydenckiej administracji, podejrzewany o zlecanie zabójstw i porwań opozycjonistów].
Jaki Łukaszenka jest, gdy w pobliżu nie ma kamer? Pozuje na swojego chłopa.
Udaje mu się? Nie, bo trudno mu zamaskować agresywny charakter. On udaje brata łatę, a inni udają, że w to wierzą. Trzeba udawać, udawanie to szansa na przeżycie.
Co to znaczy? Łukaszenka chce, żeby ludzie, którzy są wokół niego, bali się. Jako minister podjąłem pewną decyzję bez jego zgody. Pamiętam, że zaniepokoił się tym. Szef KGB potwierdził mu, że w istocie działam przeciw niemu, a może nawet planuję samodzielną karierę polityczną. Wtedy do mnie zadzwonił: „Jeśli mnie zdradzisz, uduszę własnymi rękami”.
I po czymś takim trzeba na imprezie udawać, że człowiek dobrze się bawi? On bardzo lubi tańce. Chce, żeby wszyscy wychodzili na parkiet. Do 2010 r. istniał zwyczaj, że zapraszał rząd i najbliższych mu ludzi na imprezę noworoczną, na VI piętro Pałacu Republiki. Było ciężko, bo wszyscy przecież byli po sylwestrze. Proszę sobie wyobrazić urzędnika, który jest po sześćdziesiątce i jeszcze na kacu.
Bywało, że ktoś nie przetrwał balu z dyktatorem? O, zdarzało się, że ktoś się poważnie upił. Zazwyczaj takiego delikwenta ochrona wyprowadzała i odjeżdżał służbowym autem. Z czasem formuła przyjęć nieco się zmieniła. Łukaszenka doszedł do wniosku, że nie powinien zapraszać wszystkich ministrów. Imprezy odbywają się w ogromnej sali przy Prospekcie Pobiediteliej, w budynku utrzymywanym z pieniędzy budżetowych. I nie 1 stycznia, ale w tzw. stary nowy rok, czyli dwa tygodnie później. Zaproszenia trafiały do wąskiej grupy.
Otrzymywał pan zaproszenia? Tak. Minister kultury odpowiadał za program artystyczny.
Minister załatwia artystów i płaci za bankiet? Różnie. Bankiet opłacany jest z budżetu, resort kultury opłacał część wydatków związanych z programem. Za część mógł płacić jakiś biznesmen, ostatnio np. rosyjski oligarcha naftowy Michał Gucerijew. Łukaszenka rzucał w przelocie: „Ty zapłacisz”. Albo wysyłał szefa ochrony z wiadomością.
Mówi pan program artystyczny… Łukaszenka lubi dyskotekę. Oczywiście muzyka musi być na żywo. Najczęściej przyjeżdżają rosyjscy artyści z górnej półki. Artysta śpiewa, Łukaszenka wychodzi na środek sali, pląsa i pilnuje, żeby w jego ślad poszli inni. Kiedy artysta zakończy występ, wchodzą kelnerzy i wnoszą szklanki z wódką.
Szklanki? Owszem. On czasem ruchem ręki przywołuje kogoś, z kim chce się napić. Wtedy trzeba podejść i tę szklankę opróżnić. Pilnuje tego.
Są toasty? Tak, ale indywidualne – to wyraz lizusostwa. Ostatnio, jak ministrowie chcą się przypodobać, to biegną do stołu dyktatora i wznoszą toast na jego cześć.
Łukaszenka ma więc własny stół. Siedzą tam najbliżsi z najbliższych. Na swoje imprezy Łukaszenka zaprasza urzędników bez żon. Dba o to, żeby przy każdym stole siedziało kilka pięknych pań. Zapraszane są dziennikarki, sportsmenki, artystki i oczywiście uczestniczki konkursu Miss Białoruś. Łukaszenka osobiście decyduje, kto wygra konkurs.
Uczestniczki konkursu często potem towarzyszą Łukaszence podczas państwowych imprez. Niektóre dostają prace nawet w jego kancelarii. Jak kogoś Łukaszenka lubi, to potrafi się zaopiekować – znajdzie pracę, załatwi awans, mieszkanie. Bywasz u niego na imprezach, masz szansę na zrobienie kariery.
Łukaszenka nie boi się skandalu? Kicha na to. Wiem, że niektóre z pracownic dostawały zaproszenie „do łaźni” z szefem. Wiadomo, że po jego imprezach urzędnicy – nawet ci żonaci – wyjeżdżają z poznanymi na bankiecie paniami. On uwielbia być swatem, sadza ludzi obok siebie. Mają się zaprzyjaźnić, potańczyć.
Gdzie Łukaszenka mieszka na stałe? Najczęściej w rezydencji pod Mińskiem. Oprócz niej ma jeszcze 17 innych. W każdej ochrona, obsługa, meble – poważny koszt dla budżetu państwa.
Jak wygląda dzień dyktatora? Lubi mówić, że pracuje 24 godziny na dobę, ale to nieprawda. Zazwyczaj pracował od 12 do 16. Potem już był czas na rozrywki. Sport, oglądnie telewizji, prace w gospodarstwie domowym. Białoruś była zawsze na marginesie jego rozkładu dnia. Styl życia zmienił ostatnio pod wpływem masowych protestów.
Wystraszył się? Zdarza mu się przyjechać do pracy nawet na 9. Przypomniał sobie o jeżdżeniu po kraju, kiedyś robił to regularnie, ale zarzucił jakieś 10 lat temu. Odizolował się od ludzi, nie zrozumiał, że Białorusini przestali go popierać. Nie wyczuł, że na scenę wkroczyło nowe pokolenie. Młodzi nie kupią propagandowej bajki, że na Zachodzie jest wyzysk i bieda. Kłamstwo reżimu rozjeżdża się z doświadczeniem społecznym.
Kiedy widzę Łukaszenkę z najmłodszym synem Mikałajem podczas uroczystości państwowych, to tak jakbym widział monarchę i jego następcę. Białorusinów zawsze irytowało, że Łukaszenka zabierał go na wizyty państwowe, że ubierał w mundur. Miał taką ambicję, że syna wychowa sam. Ale muszę przyznać, że Mikałaj, kiedy go spotykałem, prezentował się jako uprzejmy młody człowiek.
Zna go pan? Jako minister kultury dostałem polecenie, by znaleźć mu nauczycielkę gry na fortepianie.
Udało się? Zadzwoniłem do rektora Akademii Muzycznej i wybraliśmy kilka kandydatek. Przyznam, że się nauczył, grał nawet potem na publicznych imprezach. Łukaszence się podobało, miał łzy w oczach. On sam grał kiedyś na harmonii i chciał, żeby syn też był umuzykalniony. Gdy byłem ostatnio dyrektorem Narodowego Teatru, Mikałaj przyszedł na spektakl. W antrakcie rozmawialiśmy o przedstawieniu. Gdy sobie tak dyskutowaliśmy, zadzwonił telefon, przybiegła ochrona i Mikałaj pośpiesznie opuścił budynek.
Co się stało? Zapytałem, dlaczego nie zostaje do końca, powiedział tylko: „Ojciec zadzwonił”. Akurat był mecz hokeja USA-Białoruś i Łukaszenka chciał pooglądać sport z synem.
Rozumiem, że Łukaszenka senior do teatru nie chodzi. W teatrze się nudzi. Bywa od wielkiego dzwonu, np. zajdzie na premierę „Jeziora Łabędziego”. Gdy przygotowywaliśmy uroczystości z okazji stulecia teatru, z kancelarii prezydenta dostaliśmy wyraźne polecenie: „Maksymalnie 40 minut”.
Wiktar i Dzmitrij, starsi synowie Łukszenki, są już w systemie władzy. Pierwszy jest doradcą głowy państwa ds. bezpieczeństwa… Wiktara pamiętam jeszcze z czasów MSZ, pracował w departamencie Europy, zajmował się Niemcami. Teraz jest generałem. A Dzmitrij jest działaczem sportowym, szefem klubu sportowego imienia własnego ojca. Czasami wybierał się np. do Francji, co powodowało sporo kłopotów.
A pan co miał do tego? Przecież byłem też ambasadorem Białorusi w Paryżu! Musiałem na przykład w trybie pilnym organizować lądowanie jak najbliżej Chamonix. Oczywiście nikt z rządu nie miał tam żadnego interesu – Dzmitrij wraz z rodziną jechał na urlop. Musiałem jakoś wytłumaczyć gospodarzom, dlaczego prezes klubu sportowego ma być traktowany jak członek władz państwowych, że będzie ochrona i że ochrona będzie miała broń. Urlop Dzmitrija trwał parę tygodni, sporo z jego wydatków było na koszt podatnika.
Łukaszenka otacza się też oligarchami. Każdy większy biznesmen musi się z nim dzielić zyskiem. Łukaszenka kiedyś powiedział, że nikt nie znajdzie za granicą jego kont bankowych. I wiedział co mówi – bo „jego” pieniądze wpływają na rachunki, które formalnie należą do zaufanych ludzi. Konta otwierane są w krajach arabskich. Zresztą większość łukaszenkowskiej elity finansowej deponuje tam pieniądze. Gdy na Białorusi protesty osiągały apogeum, białoruska oligarchia często latała do Emiratów – zabezpieczali przyszłość na wypadek emigracji.
Z jakich interesów Łukaszenka ciągnie zyski? Paliwa, papierosy, budownictwo. Zarabia nawet na eksporcie maszyn z fabryki Białaz czy ciągników z zakładów MTZ. Do tego dochodzi przemyt kontrolowany przez łukaszenkowskich biznesmenów.
Gdy w 2014 r. Rosja obłożyła sankcjami produkcję rolną z Unii, okazało się, że Białoruś jest poważnym producentem kiwi i krewetek… Tak, bo za pieniądze można sobie załatwić dokumenty, że jakiś towar jest wyprodukowany na Białorusi, a nie np. w Unii. Dzięki czemu można omijać sankcje. Stąd takie paradoksy jak białoruskie kiwi. Oczywiście dużo większe pieniądze są z przemytu ogromnych ilości paliw, papierosów, jabłek czy gruszek. Białoruskie papierosy z kontrabandy można było kupić nawet w Wielkiej Brytanii.
Wiemy np. o firmie Bremino, należy do oligarchów z otoczenia Łukaszenki, a nadzoruje ją podobno sam Wiktar. Ma zielone światło na przemyt. Właśnie w halach Bremino otwarto centrum dla migrantów, którzy usiłują forsować granicę z Polską. Łukaszenka daje jasny przekaz: „Właściciele Bremino są objęci sankcjami europejskimi, cierpią, ale i tak pomagają emigrantom”. Tak więc do przemytniczych biznesów dyktatora doszedł jeszcze handel ludzkim nieszczęściem.
Pamiętam, że inny biznesmen Jurij Czyż pokłócił się z Łukaszenką i usiłował uciekać z kraju, ale nie umknął służbom. Czyż dostawał od Łukaszenki rosyjską ropę, która szła na Białoruś po obniżonej cenie. Potem przemycał ją jako rozpuszczalnik do UE. Wszystko działało, ale Czyż zaczął brać więcej, niż mu „przysługiwało”, no i wpadł w kłopoty.
Ciekawe, że pokłóceni z władzą biznesmeni mogą wyjść zza krat, jeśli wpłacą odpowiednią sumę do budżetu. W 2016 r. Łukaszenka miał kłopoty z jego domknięciem. Szef KGB obiecał mu, że ściągnie z białoruskiego biznesu miliard dolarów – ogromne pieniądze jak na Białoruś. Działało to tak, że kogoś zamykano pod byle pretekstem i zaczynały się targi – ile trzeba zapłacić. Biznesmeni płacili (nadal płacą), żeby wyjść na wolność. Ale KGB miliarda nie udało się zebrać.
A jaki jest osobisty majątek Łukaszenki? Cała Białoruś to jego osobisty majątek. On tak uważa. Może odebrać każdą firmę, może dać w prezencie ziemię, mieszkanie podwładnemu. Wszystko może.
Kiedyś chwalił się, że oddaje państwu maybacha, którego dostał w prezencie. Czyli oddał go samemu sobie? On nie zakłada, że kiedyś odejdzie. Po co mu „prywatna” limuzyna, skoro nie planuje być nigdy „prywatną” osobą.
Mówi się, że oligarcha Władimir Pieftiew jest „portfelem” Łukaszenki. Tak się mówi. Pieftiew dorobił się m.in. na handlu bronią.
Bogaty człowiek. Dziennikarze znaleźli np. kilkanaście mieszkań należących do jego rodziny w Londynie. Ale być może kiedy Łukaszenka przyjdzie do niego po kasę, Pieftiew powie mu: „Chłopie, ale ja cię nie znam”. Muammar Kaddafi też niby był wszechmocny… Kaddafi śni się Łukaszence? Tak. Boi się losu Kaddafiego i Saddama Husajna. Czasem nawet mówi, jakie to straszne, że niewdzięczni ludzie tak z nimi postąpili. Boi się zemsty obywateli albo procesu w stylu Norymbergi.
Kiedyś będzie musiał odejść. Jak to się odbędzie? Ugnie się tylko pod silnym naciskiem, kiedy świat solidarnie wystąpi przeciwko niemu. Powinien dostać zarzuty za zbrodnie przeciw ludzkości i międzynarodowy terroryzm. To może zmusić go do ustąpienia. Albo zmusi jego protektora Władimira Putina do tego, żeby go zdjął ze stanowiska.
Który scenariusz jest bardziej prawdopodobny? Dla Białorusinów byłoby najlepiej, gdyby sami mogli osądzić Łukaszenkę i jego generałów. „Zabranie” go przez Rosję i mianowanie stamtąd kogoś nowego nie byłoby najlepszym rozwiązaniem. Ten drugi scenariusz jest na razie bardziej prawdopodobny, ale pracujemy, by ziścił się ten pierwszy.
Czy on pana lubił? Nie wiem, dlaczego miałby mnie lubić albo nie lubić. Byłem urzędnikiem, pracowałem dla państwa. Stawałem się coraz bardziej znany i Łukaszenka chyba się mnie obawiał. Dlatego w 2012 r. przestałem być ministrem i wyjechałem na kolejną placówkę.
Ambasadorem został pan w wielu 29 lat, ministrem kultury w wieku 35 lat, był pan najmłodszy, obiecujący. Byłem też jedynym ministrem, który mówił po białorusku. Młodzi ludzie na wysokich urzędach byli jakąś nadzieją na ewolucyjną zmianę.
Współpracował pan z dyktatorem. Jak pan sobie to tłumaczył? Że pracuję na rzecz kraju. Jako minister dbałem o białoruską kulturę, starałem się przeciwstawiać cenzurze. Zainicjowałem sporo demokratycznych reform. Kilka razy na znak protestu wobec decyzji dyktatora podawałem się do dymisji, ale nigdy nie zostały przyjęte. A samodzielne odejście oznaczało więzienie. Natomiast w MSZ, no cóż… Profesjonalna dyplomacja polega na tym, że pracuje się niezależnie od tego, czy dana władza ci się podoba. Byłem np. rzecznikiem MSZ. Nie chciałem tego stanowiska, bo wiedziałem, że będę musiał kłamać.
Ale był pan rzecznikiem i musiał pan kłamać. Tak. Moja rezygnacja nastąpiła późno. Ale lepiej późno niż wcale.
Był pan w systemie… Byłem, odszedłem i poprosiłem Białorusinów, żeby mi wybaczyli.
ROZMAWIAŁ PAWEŁ RESZKA
Paweł Łatuszka – lat 48, był ministrem kultury Białorusi, a także ambasadorem w Polsce, we Francji i Hiszpanii. W sierpniu 2020 r. publicznie poparł protesty przeciw Aleksandrowi Łukaszence. Wyjechał z kraju. Jest członkiem prezydium opozycyjnej Rady Koordynacyjnej i przewodniczącym Narodowego Zarządu Antykryzysowego Białorusi.
Polityka 52.2021 (3344) z dnia 20.12.2021; Świat; s. 74 Oryginalny tytuł tekstu: “Bal z dyktatorem”