Indyjska prawica rozkręca islamofobiczną kampanię nienawiści. Na celowniku znaleźli się muzułmanie w związkach z hinduskami, oskarżani o uprawianie miłosnego dżihadu.
Indie historycznie zawsze były mozaiką ludności i religii, żaden czysty Hindustan nigdy nie istniał.
Indyjska prawica rozkręca islamofobiczną kampanię nienawiści. Na celowniku znaleźli się muzułmanie w związkach z hinduskami, oskarżani o uprawianie miłosnego dżihadu.
To, co kilka lat temu wyglądało na marginalną i niegroźną teorię spiskową, teraz jest już w Indiach kluczowym narzędziem polaryzacji społeczeństwa. Faszyzująca skrajna prawica, nad którą parasol roztoczył rząd premiera Narendry Modiego, zmieniła plotki i wymysły znane jako love jihad (miłosny dżihad) w skuteczną strategię polityczną. W ciągu niespełna dekady niedorzeczna i niczym niepotwierdzona teoria o tym, że muzułmanie masowo i z premedytacją rozkochują w sobie hinduski, stała się głównym wątkiem narracji radykałów. A teraz zbiera krwawe żniwo.
Głowę 24-letniego Arbaaza Aftaba Mully, leżącą na torach kolejowych, znalazł jego kuzyn Samir. Kilka metrów dalej zobaczył korpus. Ręce mężczyzny były związane przy piersiach. Ciało zostało zmasakrowane i pocięte na kawałki, aby upozorować samobójczą śmierć na torach. Mężczyzna był przed śmiercią bity, zadano mu także rany nożem. Za co? Za miłość.
Arbaaz, muzułmanin mieszkający w południowym stanie Karnataka, zakochał się w hindusce z sąsiedztwa. Z wzajemnością. Ona przynosiła mu smaczne przekąski, on zabierał ją na spacery. Wkrótce rodzina Arbaaza zaczęła otrzymywać telefony z pogróżkami. We wrześniu 2021 r. członkowie lokalnej organizacji hinduistycznej Śri Ram Sena Hindustan (Hinduska Armia Świętego Ramy) wystosowali osobiste ostrzeżenie do chłopaka i jego matki, nakazali zerwać relacje z dziewczyną. Nie posłuchał, kilka dni później już nie żył.
Według policji za zabójstwo muzułmanina zapłaciła rodzina jego hinduskiej ukochanej. Oskarżonych jest w tej sprawie 10 osób. Ramakant Konduskar, lider Śri Ram Sena Hindustan, wszystkiemu zaprzecza, aresztowanych nazywa ofiarami, które działały w słusznej sprawie, i twierdzi, że cały kraj został opanowany przez zorganizowaną akcję przymusowego nawracania wyznawczyń hinduizmu na islam.
Oto sedno spiskowej teorii miłosnego dżihadu: muzułmanie celowo omamiają wyznawczynie hinduizmu, wabią je i zmuszają do konwersji na islam, a następnie żenią się z nimi; robią to masowo, są sponsorowani z zagranicy, a wszystko po to, by szybko zwiększać odsetek muzułmanów w indyjskiej populacji i wkrótce przejąć kontrolę nad krajem, płodząc jak najwięcej muzułmańskich dzieci.
Hinduscy radykałowie, odkąd w 2014 r. władzę przejęła sprzyjająca im Indyjska Partia Ludowa, na wiele sposobów piętnują muzułmańską mniejszość i nazywają ją wrogiem wewnętrznym. Ich celem ideologicznym jest odrodzenie Indii dla hindusów, czyli kraju jednolitego etnicznie i wyznaniowo, a co za tym idzie, wyrugowanie z indyjskiej codzienności muzułmanów i ich praktyk.
Dlatego w ostatnich latach na celowniku skrajnych hinduistów znalazły się m.in. ubojnie, gdzie oprawiana jest święta dla wyznawców hinduizmu wołowina, prześladowani są też muzułmańscy hodowcy krów, garbarze i właściciele restauracji serwujących mięso. Coraz częściej dochodzi do napaści, linczów, a nawet pogromów muzułmanów – jak ten w Delhi w 2020 r., gdy podpalono domy w muzułmańskiej dzielnicy.
Preteksty do ataków są drobne, ale skutki coraz bardziej tragiczne, przybywa doniesień o ofiarach śmiertelnych i krwawych zamieszkach. Temperatura konfliktu wyraźnie rośnie. Dziś nawet modlący się na ulicy wyznawcy Allaha nie mają spokoju. Otaczają ich grupy ubranych w szafranowe szaliki bojówkarzy, którzy krzykami i groźbami zakłócają albo przerywają modlitwy.
Jak się mają teorie radykałów do realiów? Indie historycznie zawsze były mozaiką ludności i religii, żaden czysty Hindustan nigdy nie istniał. Muzułmanie stanowią 14 proc. indyjskiego społeczeństwa (ok. 200 mln na 1,4 mld), w którym przytłaczająca większość – ponad 80 proc. – to wyznawcy hinduizmu, dominujący we wszystkich dziedzinach życia publicznego i zajmujący najwyższe pozycje w strukturze społecznej oraz strukturach władzy.
Żadne z przeprowadzanych śledztw i żaden niezależny raport nigdy nie potwierdziły istnienia spisku pod hasłem „love jihad”. Przyznali to zresztą przedstawiciele rządu – dowodów brak. Sprawdzane małżeństwa międzywyznaniowe okazywały się związkami dobrowolnymi, zawartymi przez dorosłe i świadomie wyrażające zgodę osoby.
Uciekające małżeństwo
Miłość między wyznawcami różnych religii zawsze budziła w Indiach kontrowersje. Zwykle spotykała się ze sprzeciwem najbliższej rodziny, krewnych, kasty i szerszej społeczności. Każdy, kto decyduje się na taki związek, naraża się na ostracyzm, a nawet zerwanie więzi rodzinnych, co w tradycyjnym i promującym wspólnotowość społeczeństwie jest wyjątkowo wysoką ceną.
Właśnie dlatego można założyć, że związki małżeńskie między wyznawcami różnych religii są zawierane w Indiach z miłości. W przeciwieństwie do tych aranżowanych, które wciąż stanowią 90 proc. wszystkich małżeństw nad Gangesem. W większości przypadków to negocjacje rodzin, prowadzone z zaangażowaniem astrologów i zawodowych swatów, decydują o doborze małżonków. Na ogół także za zgodą samych zainteresowanych, bo ich zdanie coraz częściej bierze się pod uwagę.
Jednak żeby samemu zadecydować o ślubie, szczególnie gdy dzieje się to w poprzek podziałów kastowych, etnicznych czy wyznaniowych, nie od dziś potrzeba w Indiach wielkiego uczucia i jeszcze większej odwagi. Nierzadko tacy narzeczeni w tajemnicy przed rodzinami wyjeżdżają do innej części kraju, uciekają przed zemstą bliskich, a śluby biorą daleko i w tajemnicy. Zdarzają się rodzinne śledztwa, pościgi, sprowadzanie małżonków siłą do rodzinnych miejscowości, wreszcie akty odwetu. Notowane są przypadki tzw. zabójstw honorowych – czasem tylko kobiet, czasem obojga zakochanych uciekinierów.
A ukryć się w Indiach niełatwo. W każdej nowej miejscowości, sąsiedztwie czy środowisku pracy trzeba się przedstawić, zmapować własnych krewnych, bo tylko taka mapa uwiarygadnia do życia we wspólnocie. Trudno zgubić trop, szczególnie gdy się ucieka w afekcie, bez wyrafinowanych metod i bez pieniędzy.
A teraz sytuacja zakochanych stała się w Indiach jeszcze trudniejsza. Hinduscy radykałowie doprowadzili do zmiany prawa w kilku stanach zdominowanych przez Indyjską Partię Ludową i jej koalicjantów, w tym w najludniejszym Uttar Pradesz. Zmuszanie do zmiany wyznania przez zawarcie małżeństwa podlega tam karze do 10 lat pozbawienia wolności, a także wysokiej grzywnie. Zamiar zawarcia takiego związku trzeba zgłosić w urzędzie dwa miesiące wcześniej. A zawarte już małżeństwo można także anulować i uznać za nieważne, jeśli uda się udowodnić, że doszło do niego z przymusu.
Regulacje, choć nominalnie dotyczą wszystkich wyznań, skierowane są przeciw muzułmanom. Tylko islam wymaga, by oboje małżonkowie byli muzułmanami w chwili ślubu, a więc wiąże się z konwersją. Zresztą nie tylko kobiet – zdarza się, że wiarę zmieniają także hindusi dla swych żon muzułmanek.
Konieczność wcześniejszego zgłaszania ślubu pozostawia przeciwnikom wiele czasu na produkowanie dowodów świadczących o rzekomym przymusie. To zresztą powód, dla którego większość międzywyznaniowych małżeństw w Indiach wciąż zawierana jest poprzez szybsze w organizacji śluby religijne, a nie ceremonie cywilne.
Tzw. małżeństwa rejestrowane (cywilne) można zawrzeć na podstawie ustawy z 1954 r., tyle że są proceduralnie skomplikowane. Przepisy, poza wymogiem wcześniejszego zgłoszenia, pozwalają osobom trzecim wnieść sprzeciw wobec związku. Poza tym związek zawarty przed urzędnikiem ma w tradycyjnym społeczeństwie rangę dużo niższą niż rytualne ceremonie ślubne. To one dają przynależność do wspólnoty, a ona zapewnia ochronę.
Nowe regulacje natychmiast stały się narzędziem prześladowania muzułmanów – w Uttar Pradesz zaczęły się aresztowania mężczyzn nawet za samą próbę zarejestrowania prośby o ślub międzywyznaniowy. Dochodzi też do przerywania ceremonii ślubnych na podstawie zgłoszeń od osób trzecich twierdzących, że związek jest efektem przymusu.
Piramida strachu szybko rośnie. Zdarza się już, że same rodziny, by ostudzić uczucia swych synów i córek, zwracają się do radykalnych bojówkarzy o pomoc w nadziei, że jeśli znajomość zostanie ukrócona na wczesnym etapie, nie wydarzy się tragedia. Rodzice i krewni donoszą więc watażkom o miłościach własnych dzieci. Czasem kończy się to tak jak w przypadku niepokornego Arbaaza – na torach.
W Indiach działają nieliczne schroniska dla par, które kochają się wbrew obyczajom. To utrzymywane w sekrecie domy, w których jednocześnie przebywa nawet kilkaset osób, w wieloosobowych salach i warunkach, w których trudno o intymność czy uczuciowy komfort. Ich mieszkańcy nie mogą liczyć na pomoc systemu sprawiedliwości, szczególnie przy powiązaniach policji z lokalnymi politykami, a tych – ze skrajnymi organizacjami i bojówkami.
Kobieta, pole bitwy
Zwyczajowym argumentem dla odwetu są też kwestie honorowe związane z tradycyjnym rozumieniem opieki nad kobietą – w indyjskim społeczeństwie, bez względu zresztą na wyznanie, przyjmuje się, że kobieta zawsze musi się znajdować pod opieką mężczyzny: ojca, starszego brata, męża. Zamążpójście musi więc odbywać się za ich zgodą, samowolne wyrwanie się spod męskiej kurateli przynosi rodzinie dyshonor i wymaga kary.
Ta wymykająca się twardym regulacjom sfera obyczajowa została przez prawicę wykorzystana do twardych politycznych celów. Zmiany stylu życia w Indiach – z jednej strony postępująca liberalizacja i wpływy z Zachodu, z drugiej: usztywnianie się środowisk konserwatywnych – to idealne pole do rozpalania konfliktów, rozgrywanych na nucie personalnej zniewagi i zbrukania świętości.
Figura kobiety i jej przejęcia przez wyznawców innego boga to także motyw dobrze w Indiach znany. Już podczas podziału na Indie i Pakistan w 1947 r. kobiety padały ofiarami gwałtów i brutalnych mordów. Teraz cnoty kobiece są wykorzystywane do wojny politycznej i jako chwyt retoryczny przemawiają do mężczyzn zagubionych w cyklonie obycz
Narendra Modi doszedł do fotela premiera, mimo że jako premier stanu Gudżarat w 2002 r. dopuścił do krwawych zamieszek hindusko-muzułmańskich, a podlegająca mu policja czekała, nie interweniując. Jeszcze zanim Modi zdobył władzę, do podobnych zamieszek doszło w stanie Uttar Pradesz w 2013 r. Wówczas, w tym kluczowym ideologicznie regionie, działać zaczął mało znany polityk prawicy Amit Shah, dziś minister spraw wewnętrznych i prawa ręka premiera Modiego.
To ludzie Amita Shaha przemierzali Uttar Pradesz, od wsi do wsi, niosąc plotkę o dżihadzie miłości. Opowiadali, że medresy wybierają przystojnych muzułmańskich chłopaków, szkolą ich w ubieraniu się i zachowywaniu po europejsku, wyposażają w skutery i smartfony, uczą, jak uwodzić młode hinduski. Na poparcie plotek pokazywali sfingowane filmy wideo, np. taki, na którym rzekomi muzułmanie linczowali hindusów ratujących swą siostrę (był to film nagrany w Afganistanie).
Do tego organizowali wiece przeciwko domniemanej muzułmańskiej agresji wobec hinduskich kobiet, zwoływali zebrania lokalnych rad, szykowali odezwy „w obronie naszych sióstr”. Budowali spójny klimat zagrożenia, przed którym należy się aktywnie bronić. I skutecznie zasiali wrogość między hindusami i muzułmanami. Wkrótce wiece „spontanicznie” przemieniały się w napaści na domostwa muzułmanów, ich niszczenie i palenie.
W tym samym czasie najstarsza i największa organizacja skrajnej prawicy Rashtriya Swayamsevak Sangh (Narodowe Stowarzyszenie Ochotników) bombardowała media mailami o małżeństwach słynnych muzułmanów, takich jak bollywoodzcy idole Shah Rukh Khan czy Aamir Khan, z hinduskami, sugerując, że ofensywa miłosnego dżihadu toczy się także wśród elit.
Zdaniem obserwatorów pracujących dla niezależnych indyjskich mediów ta wrogość doprowadziła do największych zmian demograficznych w Uttar Pradesz od powstania republiki w 1947 r. Muzułmanie zaczęli opuszczać wioski, które zajmowali od ponad sześciu dekad, a ich ziemia i domy były zajmowane przez hindusów. Z kolei ze wsi zdominowanych przez muzułmanów zaczęli wynosić się wyznawcy hinduizmu. Kiedy nastały wybory parlamentarne, dotąd silne partie lokalne nie miały szans – rozpaleni fikcyjnym konfliktem ludzie zagłosowali na Indyjską Partię Ludową.
Seksualne wilki
Idea miłosnego dżihadu jako pomysł na uprawianie polityki debiutowała nawet wcześniej, już w 2007 r., w południowych stanach Karnataka i Kerala. To tam niewielka organizacja hinduistyczna, wiązana m.in. ze sprawcami zamachów terrorystycznych, zaczęła organizować napady na pary spotykające się na randki w kinach, parkach, pubach.
Te napaści początkowo były wyrazem sprzeciwu wobec westernizacji indyjskich obyczajów. Ale wkrótce liderzy tej organizacji zaczęli używać określenia love jihad i zarzucać młodym muzułmanom, że siłą nawracają hinduski na islam. Nazywali ich seksualnymi wilkami i podawali wyssaną z palca liczbę 30 tys. kobiet, które w samej Karnataki zostały zmuszone do zmiany wyznania.
Sam termin został de facto zalegalizowany przez sąd stanu Karnataka, który nakazał policji wszczęcie dochodzenia w sprawie „istnienia ruchu organizującego miłosny dżihad”. Sąd zadziałał na prośbę rodziców dziewczyny, która poślubiła muzułmanina – według jej zeznań: dobrowolnie i świadomie. Rodzina była innego zdania, a sąd powiązał tę sprawę z podobnymi i nakazał śledztwo. Wkrótce je zamknięto, żadnych dowodów na istnienie rzekomego ruchu nie znaleziono. Ale idea i jej nazwa przetrwały.
Indyjskie wsie to świat, w którym kwestie patriarchalnie pojmowanego honoru i solidarności kastowej kierują życiem społecznym. To przestrzeń idealna, by wyhodować w niej podziały i wzajemną nieufność. W ciągu zaledwie kilku lat działacze Indyjskiej Partii Ludowej zdołali wywindować ten sam mechanizm na najwyższe szczeble polityki i osadzili miłosny dżihad w sercu swej strategii i retoryki. Od teraz wolna miłość jest nad Gangesem de facto i de iure zakazana.
Polityka 7.2022 (3350) z dnia 08.02.2022; Świat; s. 49
Oryginalny tytuł tekstu: “Wojna o miłość”
INDIE
Paulina Wilk
Indie historycznie zawsze były mozaiką ludności i religii, żaden czysty Hindustan nigdy nie istniał.
Indyjska prawica rozkręca islamofobiczną kampanię nienawiści. Na celowniku znaleźli się muzułmanie w związkach z hinduskami, oskarżani o uprawianie miłosnego dżihadu.
To, co kilka lat temu wyglądało na marginalną i niegroźną teorię spiskową, teraz jest już w Indiach kluczowym narzędziem polaryzacji społeczeństwa. Faszyzująca skrajna prawica, nad którą parasol roztoczył rząd premiera Narendry Modiego, zmieniła plotki i wymysły znane jako love jihad (miłosny dżihad) w skuteczną strategię polityczną. W ciągu niespełna dekady niedorzeczna i niczym niepotwierdzona teoria o tym, że muzułmanie masowo i z premedytacją rozkochują w sobie hinduski, stała się głównym wątkiem narracji radykałów. A teraz zbiera krwawe żniwo.
Głowę 24-letniego Arbaaza Aftaba Mully, leżącą na torach kolejowych, znalazł jego kuzyn Samir. Kilka metrów dalej zobaczył korpus. Ręce mężczyzny były związane przy piersiach. Ciało zostało zmasakrowane i pocięte na kawałki, aby upozorować samobójczą śmierć na torach. Mężczyzna był przed śmiercią bity, zadano mu także rany nożem. Za co? Za miłość.
Arbaaz, muzułmanin mieszkający w południowym stanie Karnataka, zakochał się w hindusce z sąsiedztwa. Z wzajemnością. Ona przynosiła mu smaczne przekąski, on zabierał ją na spacery. Wkrótce rodzina Arbaaza zaczęła otrzymywać telefony z pogróżkami. We wrześniu 2021 r. członkowie lokalnej organizacji hinduistycznej Śri Ram Sena Hindustan (Hinduska Armia Świętego Ramy) wystosowali osobiste ostrzeżenie do chłopaka i jego matki, nakazali zerwać relacje z dziewczyną. Nie posłuchał, kilka dni później już nie żył.
Według policji za zabójstwo muzułmanina zapłaciła rodzina jego hinduskiej ukochanej. Oskarżonych jest w tej sprawie 10 osób. Ramakant Konduskar, lider Śri Ram Sena Hindustan, wszystkiemu zaprzecza, aresztowanych nazywa ofiarami, które działały w słusznej sprawie, i twierdzi, że cały kraj został opanowany przez zorganizowaną akcję przymusowego nawracania wyznawczyń hinduizmu na islam.
Oto sedno spiskowej teorii miłosnego dżihadu: muzułmanie celowo omamiają wyznawczynie hinduizmu, wabią je i zmuszają do konwersji na islam, a następnie żenią się z nimi; robią to masowo, są sponsorowani z zagranicy, a wszystko po to, by szybko zwiększać odsetek muzułmanów w indyjskiej populacji i wkrótce przejąć kontrolę nad krajem, płodząc jak najwięcej muzułmańskich dzieci.
Hinduscy radykałowie, odkąd w 2014 r. władzę przejęła sprzyjająca im Indyjska Partia Ludowa, na wiele sposobów piętnują muzułmańską mniejszość i nazywają ją wrogiem wewnętrznym. Ich celem ideologicznym jest odrodzenie Indii dla hindusów, czyli kraju jednolitego etnicznie i wyznaniowo, a co za tym idzie, wyrugowanie z indyjskiej codzienności muzułmanów i ich praktyk.
Dlatego w ostatnich latach na celowniku skrajnych hinduistów znalazły się m.in. ubojnie, gdzie oprawiana jest święta dla wyznawców hinduizmu wołowina, prześladowani są też muzułmańscy hodowcy krów, garbarze i właściciele restauracji serwujących mięso. Coraz częściej dochodzi do napaści, linczów, a nawet pogromów muzułmanów – jak ten w Delhi w 2020 r., gdy podpalono domy w muzułmańskiej dzielnicy.
Preteksty do ataków są drobne, ale skutki coraz bardziej tragiczne, przybywa doniesień o ofiarach śmiertelnych i krwawych zamieszkach. Temperatura konfliktu wyraźnie rośnie. Dziś nawet modlący się na ulicy wyznawcy Allaha nie mają spokoju. Otaczają ich grupy ubranych w szafranowe szaliki bojówkarzy, którzy krzykami i groźbami zakłócają albo przerywają modlitwy.
Jak się mają teorie radykałów do realiów? Indie historycznie zawsze były mozaiką ludności i religii, żaden czysty Hindustan nigdy nie istniał. Muzułmanie stanowią 14 proc. indyjskiego społeczeństwa (ok. 200 mln na 1,4 mld), w którym przytłaczająca większość – ponad 80 proc. – to wyznawcy hinduizmu, dominujący we wszystkich dziedzinach życia publicznego i zajmujący najwyższe pozycje w strukturze społecznej oraz strukturach władzy.
Żadne z przeprowadzanych śledztw i żaden niezależny raport nigdy nie potwierdziły istnienia spisku pod hasłem „love jihad”. Przyznali to zresztą przedstawiciele rządu – dowodów brak. Sprawdzane małżeństwa międzywyznaniowe okazywały się związkami dobrowolnymi, zawartymi przez dorosłe i świadomie wyrażające zgodę osoby.
Uciekające małżeństwo Miłość między wyznawcami różnych religii zawsze budziła w Indiach kontrowersje. Zwykle spotykała się ze sprzeciwem najbliższej rodziny, krewnych, kasty i szerszej społeczności. Każdy, kto decyduje się na taki związek, naraża się na ostracyzm, a nawet zerwanie więzi rodzinnych, co w tradycyjnym i promującym wspólnotowość społeczeństwie jest wyjątkowo wysoką ceną.
Właśnie dlatego można założyć, że związki małżeńskie między wyznawcami różnych religii są zawierane w Indiach z miłości. W przeciwieństwie do tych aranżowanych, które wciąż stanowią 90 proc. wszystkich małżeństw nad Gangesem. W większości przypadków to negocjacje rodzin, prowadzone z zaangażowaniem astrologów i zawodowych swatów, decydują o doborze małżonków. Na ogół także za zgodą samych zainteresowanych, bo ich zdanie coraz częściej bierze się pod uwagę.
Jednak żeby samemu zadecydować o ślubie, szczególnie gdy dzieje się to w poprzek podziałów kastowych, etnicznych czy wyznaniowych, nie od dziś potrzeba w Indiach wielkiego uczucia i jeszcze większej odwagi. Nierzadko tacy narzeczeni w tajemnicy przed rodzinami wyjeżdżają do innej części kraju, uciekają przed zemstą bliskich, a śluby biorą daleko i w tajemnicy. Zdarzają się rodzinne śledztwa, pościgi, sprowadzanie małżonków siłą do rodzinnych miejscowości, wreszcie akty odwetu. Notowane są przypadki tzw. zabójstw honorowych – czasem tylko kobiet, czasem obojga zakochanych uciekinierów.
A ukryć się w Indiach niełatwo. W każdej nowej miejscowości, sąsiedztwie czy środowisku pracy trzeba się przedstawić, zmapować własnych krewnych, bo tylko taka mapa uwiarygadnia do życia we wspólnocie. Trudno zgubić trop, szczególnie gdy się ucieka w afekcie, bez wyrafinowanych metod i bez pieniędzy.
A teraz sytuacja zakochanych stała się w Indiach jeszcze trudniejsza. Hinduscy radykałowie doprowadzili do zmiany prawa w kilku stanach zdominowanych przez Indyjską Partię Ludową i jej koalicjantów, w tym w najludniejszym Uttar Pradesz. Zmuszanie do zmiany wyznania przez zawarcie małżeństwa podlega tam karze do 10 lat pozbawienia wolności, a także wysokiej grzywnie. Zamiar zawarcia takiego związku trzeba zgłosić w urzędzie dwa miesiące wcześniej. A zawarte już małżeństwo można także anulować i uznać za nieważne, jeśli uda się udowodnić, że doszło do niego z przymusu.
Regulacje, choć nominalnie dotyczą wszystkich wyznań, skierowane są przeciw muzułmanom. Tylko islam wymaga, by oboje małżonkowie byli muzułmanami w chwili ślubu, a więc wiąże się z konwersją. Zresztą nie tylko kobiet – zdarza się, że wiarę zmieniają także hindusi dla swych żon muzułmanek.
Konieczność wcześniejszego zgłaszania ślubu pozostawia przeciwnikom wiele czasu na produkowanie dowodów świadczących o rzekomym przymusie. To zresztą powód, dla którego większość międzywyznaniowych małżeństw w Indiach wciąż zawierana jest poprzez szybsze w organizacji śluby religijne, a nie ceremonie cywilne.
Tzw. małżeństwa rejestrowane (cywilne) można zawrzeć na podstawie ustawy z 1954 r., tyle że są proceduralnie skomplikowane. Przepisy, poza wymogiem wcześniejszego zgłoszenia, pozwalają osobom trzecim wnieść sprzeciw wobec związku. Poza tym związek zawarty przed urzędnikiem ma w tradycyjnym społeczeństwie rangę dużo niższą niż rytualne ceremonie ślubne. To one dają przynależność do wspólnoty, a ona zapewnia ochronę.
Nowe regulacje natychmiast stały się narzędziem prześladowania muzułmanów – w Uttar Pradesz zaczęły się aresztowania mężczyzn nawet za samą próbę zarejestrowania prośby o ślub międzywyznaniowy. Dochodzi też do przerywania ceremonii ślubnych na podstawie zgłoszeń od osób trzecich twierdzących, że związek jest efektem przymusu.
Piramida strachu szybko rośnie. Zdarza się już, że same rodziny, by ostudzić uczucia swych synów i córek, zwracają się do radykalnych bojówkarzy o pomoc w nadziei, że jeśli znajomość zostanie ukrócona na wczesnym etapie, nie wydarzy się tragedia. Rodzice i krewni donoszą więc watażkom o miłościach własnych dzieci. Czasem kończy się to tak jak w przypadku niepokornego Arbaaza – na torach.
W Indiach działają nieliczne schroniska dla par, które kochają się wbrew obyczajom. To utrzymywane w sekrecie domy, w których jednocześnie przebywa nawet kilkaset osób, w wieloosobowych salach i warunkach, w których trudno o intymność czy uczuciowy komfort. Ich mieszkańcy nie mogą liczyć na pomoc systemu sprawiedliwości, szczególnie przy powiązaniach policji z lokalnymi politykami, a tych – ze skrajnymi organizacjami i bojówkami.
Kobieta, pole bitwy Zwyczajowym argumentem dla odwetu są też kwestie honorowe związane z tradycyjnym rozumieniem opieki nad kobietą – w indyjskim społeczeństwie, bez względu zresztą na wyznanie, przyjmuje się, że kobieta zawsze musi się znajdować pod opieką mężczyzny: ojca, starszego brata, męża. Zamążpójście musi więc odbywać się za ich zgodą, samowolne wyrwanie się spod męskiej kurateli przynosi rodzinie dyshonor i wymaga kary.
Ta wymykająca się twardym regulacjom sfera obyczajowa została przez prawicę wykorzystana do twardych politycznych celów. Zmiany stylu życia w Indiach – z jednej strony postępująca liberalizacja i wpływy z Zachodu, z drugiej: usztywnianie się środowisk konserwatywnych – to idealne pole do rozpalania konfliktów, rozgrywanych na nucie personalnej zniewagi i zbrukania świętości.
Figura kobiety i jej przejęcia przez wyznawców innego boga to także motyw dobrze w Indiach znany. Już podczas podziału na Indie i Pakistan w 1947 r. kobiety padały ofiarami gwałtów i brutalnych mordów. Teraz cnoty kobiece są wykorzystywane do wojny politycznej i jako chwyt retoryczny przemawiają do mężczyzn zagubionych w cyklonie obycz
Narendra Modi doszedł do fotela premiera, mimo że jako premier stanu Gudżarat w 2002 r. dopuścił do krwawych zamieszek hindusko-muzułmańskich, a podlegająca mu policja czekała, nie interweniując. Jeszcze zanim Modi zdobył władzę, do podobnych zamieszek doszło w stanie Uttar Pradesz w 2013 r. Wówczas, w tym kluczowym ideologicznie regionie, działać zaczął mało znany polityk prawicy Amit Shah, dziś minister spraw wewnętrznych i prawa ręka premiera Modiego.
To ludzie Amita Shaha przemierzali Uttar Pradesz, od wsi do wsi, niosąc plotkę o dżihadzie miłości. Opowiadali, że medresy wybierają przystojnych muzułmańskich chłopaków, szkolą ich w ubieraniu się i zachowywaniu po europejsku, wyposażają w skutery i smartfony, uczą, jak uwodzić młode hinduski. Na poparcie plotek pokazywali sfingowane filmy wideo, np. taki, na którym rzekomi muzułmanie linczowali hindusów ratujących swą siostrę (był to film nagrany w Afganistanie).
Do tego organizowali wiece przeciwko domniemanej muzułmańskiej agresji wobec hinduskich kobiet, zwoływali zebrania lokalnych rad, szykowali odezwy „w obronie naszych sióstr”. Budowali spójny klimat zagrożenia, przed którym należy się aktywnie bronić. I skutecznie zasiali wrogość między hindusami i muzułmanami. Wkrótce wiece „spontanicznie” przemieniały się w napaści na domostwa muzułmanów, ich niszczenie i palenie.
W tym samym czasie najstarsza i największa organizacja skrajnej prawicy Rashtriya Swayamsevak Sangh (Narodowe Stowarzyszenie Ochotników) bombardowała media mailami o małżeństwach słynnych muzułmanów, takich jak bollywoodzcy idole Shah Rukh Khan czy Aamir Khan, z hinduskami, sugerując, że ofensywa miłosnego dżihadu toczy się także wśród elit.
Zdaniem obserwatorów pracujących dla niezależnych indyjskich mediów ta wrogość doprowadziła do największych zmian demograficznych w Uttar Pradesz od powstania republiki w 1947 r. Muzułmanie zaczęli opuszczać wioski, które zajmowali od ponad sześciu dekad, a ich ziemia i domy były zajmowane przez hindusów. Z kolei ze wsi zdominowanych przez muzułmanów zaczęli wynosić się wyznawcy hinduizmu. Kiedy nastały wybory parlamentarne, dotąd silne partie lokalne nie miały szans – rozpaleni fikcyjnym konfliktem ludzie zagłosowali na Indyjską Partię Ludową.
Seksualne wilki Idea miłosnego dżihadu jako pomysł na uprawianie polityki debiutowała nawet wcześniej, już w 2007 r., w południowych stanach Karnataka i Kerala. To tam niewielka organizacja hinduistyczna, wiązana m.in. ze sprawcami zamachów terrorystycznych, zaczęła organizować napady na pary spotykające się na randki w kinach, parkach, pubach.
Te napaści początkowo były wyrazem sprzeciwu wobec westernizacji indyjskich obyczajów. Ale wkrótce liderzy tej organizacji zaczęli używać określenia love jihad i zarzucać młodym muzułmanom, że siłą nawracają hinduski na islam. Nazywali ich seksualnymi wilkami i podawali wyssaną z palca liczbę 30 tys. kobiet, które w samej Karnataki zostały zmuszone do zmiany wyznania.
Sam termin został de facto zalegalizowany przez sąd stanu Karnataka, który nakazał policji wszczęcie dochodzenia w sprawie „istnienia ruchu organizującego miłosny dżihad”. Sąd zadziałał na prośbę rodziców dziewczyny, która poślubiła muzułmanina – według jej zeznań: dobrowolnie i świadomie. Rodzina była innego zdania, a sąd powiązał tę sprawę z podobnymi i nakazał śledztwo. Wkrótce je zamknięto, żadnych dowodów na istnienie rzekomego ruchu nie znaleziono. Ale idea i jej nazwa przetrwały.
Indyjskie wsie to świat, w którym kwestie patriarchalnie pojmowanego honoru i solidarności kastowej kierują życiem społecznym. To przestrzeń idealna, by wyhodować w niej podziały i wzajemną nieufność. W ciągu zaledwie kilku lat działacze Indyjskiej Partii Ludowej zdołali wywindować ten sam mechanizm na najwyższe szczeble polityki i osadzili miłosny dżihad w sercu swej strategii i retoryki. Od teraz wolna miłość jest nad Gangesem de facto i de iure zakazana.
Polityka 7.2022 (3350) z dnia 08.02.2022; Świat; s. 49 Oryginalny tytuł tekstu: “Wojna o miłość” INDIE Paulina Wilk