Ogromna grupa dzieci została zamordowana w komorach gazowych. Do obozu trafiły też dzieci przeznaczone do zgładzenia, ale w ramach wydzielonego, przejściowego odcinka obozowego dla Żydów z Theresienstadt żyły przez wiele miesięcy w Birkenau. Podobny był zresztą los kilku tysięcy dzieci romskich.
Do obozu trafiały też dzieci z przeznaczonych pod germanizację terenów Zamojszczyzny. Dzieci wreszcie były deportowane do Auschwitz wraz z kilkunastoma tysiącami Polaków przywiezionych z Powstania Warszawskiego. Na KL Auschwitz nie można patrzeć bez tej perspektywy. Dzieci były w obozie, a dorośli je widzieli i to też – jak się okazuje w świetle wspomnień – stanowiło […] niezwykle mocny czynnik emocjonalny przeżyć obozowych. Stosunkowo niewielu o tym pisze, zdecydowanie tylko część spośród osób, które musiały mieć z dziećmi kontakt w obozie. W owej ciszy czuć jednak głęboką nieumiejętność ubrania tego akurat przeżycia w słowa.
“Najpotworniejszy, najtrudniejszy do wytrzymania był na pewno widok dzieci” – Antonina Piątkowska (nr obozowy 6805). “Zadrżałam, gdy w obozie zobaczyłam dzieci. Miałyśmy milczącą umowę, by nie poruszać kwestii dzieci w naszych rozmowach. Starałyśmy się też wyrzucić każdą myśl o eksterminacji dzieci w Auschwitz” – Raya Kagan (nr obozowy 7984).
Moje łzy i błagania pozostały daremne Nie było jednak możliwe – zwłaszcza w Birkenau w latach 1943-1944 – uciec od widoku dzieci i od czucia ich obecności. Nawet jeśli się ich nie widywało na co dzień, to świat dorosłych i świat dzieci miały różne punkty styczności, jak na przykład szpitale.
Pewna pielęgniarka, która opiekowała się w bloku dziecięcym sześcioletnim chłopcem z Jugosławii imieniem Olek, opisuje swoje doznania, gdy chłopiec ów pewnego razu zarzucił jej ręce na szyję i pocałował: “Od roku nie widziałam, co to czułość” – Hermann Langbein (nr obozowy 60355).
Żydówka z trójką małych dzieci i niemowlęciem na ręku idzie w kierunku komór gazowych, maj 1944 r. Dzieci zresztą nie tylko trafiały osamotnione do obozu. Nie tylko były brane na bok tuż po przyjeździe. Czasami zdarzało się, że wyselekcjonowane do obozu dziecko traciło – choćby w wyniku selekcji lub innego dramatycznego wydarzenia – ojca czy matkę i z dnia na dzień musiało wydorośleć i być całkowicie odpowiedzialnym za siebie. Dorastanie stało się czasami kwestią kilku chwil. A była to kwestia życia lub śmierci, na podjęcie której młodziutki człowiek nie musiał w żaden sposób być psychicznie przygotowany.
“Kiedy tam stałem, otoczony śmiercią, mój umysł się zakręcił z dezorientacji i szoku. Co będzie ze mną dalej? Co będę robił? Straciłem mojego przewodnika i doradcę [ojca, w selekcji]. Komu mogę ufać? Nie było na to uspakajających odpowiedzi” – Kurt Moses (nr obozowy B-11668).
“Wszyscy siedzieliśmy zupełnie nadzy na ławkach, dziewczynki i chłopcy. Panował okropny ziąb. Nie mieliśmy się gdzie schronić przed zimnem, a poza tym krępował nas brak ubrania. Niektóre dziewczynki krzyżowały nogi i zasłaniały się rękami. Inne dygotały ze strachu, kiedy esesmani wskazywali na nas ze śmiechem. Nagość była dla mnie jednym z najbardziej odczłowieczających zjawisk w obozie” – Ewa Mozes Kor (nr obozowy A-7063).
Auschwitz nie był przygotowany na obecność dzieci. Przedwojenne obozy niemieckie nie wypracowały takich reguł. Nie stworzyły stosownych kanonów postępowań. Auschwitz, przy całej swojej dwoistości: obozu koncentracyjnego i ośrodka zagłady, urzeczywistnił coś, na co nawet cały system niemieckich obozów nie był gotowy. Ani esesmani, ani funkcyjni nie do końca wiedzieli, jak się zachowywać w stosunku do dzieci, gdyż nie było na to gotowych szablonów.
“W tym zamieszaniu [w saunie] młody żołnierz SS złapał mnie nagle za ramię i wyrwał mi moją lalkę. Moje łzy i błagania, aby mi ją oddał, pozostały daremne. Moja lalka odeszła i wiedziałam, że już jej nigdy nie zobaczę. Tak długo o nią dbałam, tyle przeżyła ze mną. Tak wiele jej powierzałam w ostatnich latach, a teraz wszystko się skończyło” – Nina Weilová (nr obozowy 71978).
“Tacy oni byli. Dotąd zawsze mieli w swoim bloku tylko dorosłych więźniów, a znani byli z brutalności i bestialstwa. Teraz, gdy w bloku znalazły się same dzieci, oni – blokowy i Krwawy Olek – nudzili się po prostu” – Bogdan Bartnikowski (nr obozowy 192731).
“Nigdy nie zapomnę postaci sztubowej – nazwiska nie pomnę – która biła dzieci [w baraku murowanym w Birkenau, po Powstaniu], nawet te najmłodsze, gdy któreś z nich zmoczyło się podczas snu. Opiekujące się maleństwami starsze dzieci, wiedząc o tym, sprowadzały dzieci z legowisk i sadzały na kiblu, byle tylko uchronić je od bicia” – Wanda Dramińska (85374).
“Personel funkcyjny w bloku dziecięcym [utworzonym po przyjeździe transportów z Powstania Warszawskiego] był okropny. Bito nas szmatami i czym popadło, okradano nasze racje żywnościowe, straszono nas i terroryzowano. Jeśli jakaś sztubowa była dobra dla dzieci, natychmiast blokowa ją odsyłała. Blokową była więźniarka Roma Ciesielska”– Bożena Krzywobłocka (nr obozowy 83264).
Dla dzieci obóz stawał się światem, który znały i którym żyły. Chłonęły rzeczywistość obozową z taką samą zachłannością, z jaką każde małe dziecko chłonie rzeczywistość poza drutami. Przyjmowały więc normy z tego innego świata – świata KL Auschwitz. Relacje na ten temat nie są częste, ale łatwo sobie wyobrazić dramat przyswajania świata obozowego jako normy. Poniższe dwa cytaty odnoszą się do dzieci z Zigeunerlager, ale mogłyby się odnosić do wszystkich innych dziecięcych przestrzeni obozowych. Świat dorosłych stawał się ich światem, niezależnie od upiorności owego dorosłego świata.
“Jesteśmy na »cygańskim«. Przyjmujemy nowe cugangi, zabłąkaną grupkę Cyganów niemieckich. Podchodzę do Cyganiątek. – Co robicie? – Bawimy się. – Bawicie? W co? – W palenie Żydów. – Cofam się, przerażona, nie wierząc własnym uszom” – Krystyna Żywulska (nr obozowy 55908).
“Pamiętam takie wydarzenie: znajdując się na terenie obozu cygańskiego, zauważyłem grupkę dzieci bawiących się w układanie kamyków, jednych na drugie, w kupki. Na moje pytanie, co robią, odpowiedziały mi: “Bawimy się w palenie Żydów”. Tego rodzaju instynkty budziły się w dzieciach pod wpływem dokonywanych przez Niemców egzekucji na Żydach” – Bertold Epstein (nr obozowy 79104).
Dzieci wyzwolone z obozu koncentracyjnego w Auschwitz, 1945 r. Wielu powstrzymywało swe łzy Dzieci w obozie co do zasady nie objęto specjalnym regulaminem. Zresztą, czy to jeszcze były dzieci? Były małoletnie, ale – o ile ich wiek na to pozwalał – pracowały w komandach. Widziały, czuły, rozumiały to, co się dzieje, na miarę swoich lat. W relacjach na ten temat widać, że dzieci bardzo szybko traciły swoje dzieciństwo i stawały się “małymi dorosłymi”.
“Kató tak się ucieszyła, że mnie zobaczyła! To czarujące pyzate dziecko, którym była, zmieniło się w smukłą dziewczynę. Jej praca polegała na przebieraniu ubrań ofiar komór gazowych. Widziała dziesiątki tysięcy więźniów wchodzących do tych komór gazowych, a nikt spośród nich nie wracał, słyszała bez przerwy krzyki ich agonii. Kwiat jej młodości zwiądł, dziecięca i radosna beztroska, która ongiś rozjaśniała jej oblicze, zniknęła. Ledwie w wieku 14 lat była dojrzałą kobietą, walczącą o swoje przeżycie” – Anna Molnár Hegedus (nr obozowy n.n.).
“Nawet trzy-, czterolatki to już byli dojrzali ludzie. Rozumni, milczący, a nade wszystko umęczeni życiem” – Romana Duracz (nr obozowy 43544).
Ponieważ w obozie dla najmłodszych dzieci – zarówno z Theresienstadt, jak i np. z Powstania Warszawskiego – utworzono specjalne dziecięce bloki, to kontakty z nimi zależały od dobrej woli blokowych. Nawet gdy dotyczyły matki i dziecka.
“Matki miały zakaz widywania się z dziećmi, gdyż pracując w różnych komandach, mogły spowodować przeniesienie do bloku dziecięcego epidemii. Zakaz ten trudno było im wytłumaczyć, jak również trudno było go zrozumieć dzieciom. Zresztą taki zakaz i tak nie chronił dzieci od zarazków chorobotwórczych, które w obozie były wszędzie” – Romualda Cieślik-Ciesielska (nr obozowy 27184).
Do bloku dziecięcego przychodziły również niektóre więźniarki, które nie miały tu swoich dzieci, lecz czuły się za ten blok w pewnym sensie odpowiedzialne.
“Każda z nich starała się w jakiś sposób mi pomóc. (…) Bardzo dużo pomagały nam więźniarki pracujące w kuchni obozowej, a wśród nich Anda Kowalczykowa (z Oświęcimia), która starała się, aby dzieci otrzymywały gęściejszą zupę, a pod pokrywą kotła zamiast zupy można było znaleźć ugotowaną kaszę, ziemniaki, a nawet kiełbasę” – Romualda Cieślik-Ciesielska (nr obozowy 27184).
“Wielu powstrzymywało swe łzy, bojąc się, że to zaniepokoi dzieci i znowu zaczną zadawać pytania” – Filip Müller (nr obozowy 29236). “W wieczór wigilijny po apelu poszliśmy na ten dziecięcy blok [tj. do dzieci z Zamojszczyzny]. Zanieśliśmy dzieciom chleb, marmoladę, ciastka, zagraliśmy im polskie kolędy – ja miałem krótkie przemówienie. Dzieci były wzruszone, zapłakane. 27 grudnia dzieci te zostały zabrane z bloku 24. Co się z nimi stało – nikt się nigdy nie dowiedział” – Ludwik Żuk (nr obozowy 37939).
Dzieci z Zamojszczyzny zostały finalnie zabite dosercowym zastrzykiem fenolu. Owo wydarzenie wstrząsnęło całym obozem. Wbrew powyższemu cytatowi wszyscy wiedzieli, mało kto to opisał. To też jest bardzo wiele mówiący znak, jak bardzo cierpienie dzieci oddziałało na uczucia więźniów.
“Wiedziałem, że te dzieci, idące na blok 20 przez podwórze, szły do gabinetu Klehra, który uśmiercał je zastrzykami z fenolu. Starsze dziewczynki, 12-15-letnie, które prowadziły młodsze, też wiedziały, że idą na śmierć, ale zachowywały się po bohatersku: nie płakały, nie lamentowały, wprost przeciwnie, zabawiały młodsze dzieci, aby im osłodzić ostatnie chwile przed śmiercią. Śmierć tych niewinnych istot przepełniła nas okropnym żalem, ale jednocześnie bólem połączonym z wściekłością, że jesteśmy bezradni i musimy patrzeć biernie, jak giną dzieci. Zupełnie inaczej podchodziłem do problemu śmierci w obozie nas, więźniów, tych, którzy działali w konspiracji, którzy dali z siebie wszystko, a inaczej – do śmierci niewinnych istot, które nie wiedziały, co to okupacja i cieszyły się życiem, zabawkami, a tu u progu ich życia stanęła straszliwa śmierć” – Kazimierz Tokarz (nr obozowy 282).
“W czasie przeprowadzania selekcji dzieci esesmani zakładali pręt na wysokości 1,20 m. Wszystkie te dzieci, które pod nim przeszły, szły na spalenie. Wiedząc o tym, małe dzieci wyciągały, jak tylko mogły, swoje główki do góry, aby w ten sposób znaleźć się w grupie zachowanych przy życiu. Instynktownie wyczuwały, co je czeka w razie niezahaczenia głową o pręt” – Bertold Epstein (nr obozowy 79104).
Na dzieciach również przeprowadzano pseudomedyczne doświadczenia. Josef Mengele pastwił się nad bliźniętami, ale byli też i inni lekarze SS, którzy używali dzieci do swoich rzekomych badań.
Ten widok i ta świadomość także zapadały głęboko w umysły dorosłych więźniów.
“Gdy wychodziłem [ze szpitala], zobaczyłem grupkę nagich, młodych chłopców, stłoczonych razem w jednym pokoju. Ci chłopcy byli wykastrowani i dojrzałem nici chirurgiczne zwisające z ich penisów; wyglądali jak w jakimś stanie szoku i dezorientacji. Nie mogłem dopatrzeć się w ich oczach lub postawie choćby najcieńszej iskierki życia. Wróciłem pośpiesznie do baraków i kontynuowałem pracę, wdzięczny, że nadal jestem cały, ale nie mogłem zapomnieć spojrzenia oczu tych chłopców” – Max Eisen (nr obozowy A-9892).
Miałam wtedy trzy lata Jak dalece traumatyczny był widok dzieci w obozie, oddaje wielokrotnie powtarzana po wojnie, niemalże jak mantra lub zaklinanie, opinia Henryka Mandelbauma, więźnia Sonderkommando. Pracował on przy obsłudze krematoriów m.in. w czasie przybywania do obozu największych transportów Żydów węgierskich, przysyłanych całymi rodzinami, a więc wśród których codziennie tysiące dzieci selekcjonowano do komór gazowych. Henryk Mandelbaum całkowicie wymazał ze swojej pamięci ten nieznośny widok i te działania, do których był codziennie zmuszany. Wielokrotnie sam słyszałem, jak gorąco, emocjonalnie, w sprzeczności do wszystkich innych zeznań więźniów z Sonderkommando, a nawet w kontrze do sądowych zeznań samych esesmanów, zaprzeczał:
“Ja [zwłok dzieci] nie widziałem. Rozmawiacie z poważnym człowiekiem, przeżyłem bardzo wiele. Nie po to tutaj przyszedłem, żeby was okłamywać. Jak nie wiem, to mówię, że nie wiem. Ja dzieci nie widziałem. Może nie było ich na mojej zmianie? Były niewiasty. Ale dzieci? Przecież bym pamiętał, jak dzieci idą do gazu, jak się palą. Powtarzam, gdy ja pracowałem, były tylko transporty bezdzietne” – Henryk Mandelbaum (nr obozowy 181970).
Najmniejsze dzieci, które cudem przeżyły obóz, nie wyszły w Marszu Śmierci, nie znały swoich nazwisk, czasami też imion, nie potrafiły podać danych swoich rodziców, nie były pewne, skąd pochodziły. Rzutowało to na całe ich późniejsze życie, gdyż pamiętały, że u zarania ich świadomości doszło do potwornego gwałtu, ale nie były w stanie – czasami przez długie dekady, a czasami przez całe życie – odtworzyć z owych dziecięcych obrazów historii swojej rodziny i własnego pochodzenia.
“Nazwisko Tomaszewski Grzegorz jest mi nadane po wojnie. Mieszkaliśmy w jakiejś miejscowości, której nie znam. W moim jakimś podświadomym przekonaniu tkwi, że było to w okolicy Lwowa [numer dziecka, ur. 1939 r., wskazuje na transport Einsatzkommando 9 z Witebska; przybyły w dniu 9 września 1943 r.]. Czy tak było w rzeczywistości – nie wiem. Z okresu dzieciństwa zachowały się w mojej pamięci pewne fragmenty dotyczące mojego domu oraz pobytu w obozie. Z domu wysiedlono nas, były tam później koszary. Mieszkaliśmy w lesie, w jakby jakimś szałasie zrobionym przez ojca z okien inspektowych. (…) Ojca nie widziałem więcej. Ładowano nas na samochody, którymi przewożono na stację kolejową, gdzie umieszczono nas w wagonach towarowych. (…) Zaprowadzono nas do baraku drewnianego, którego środkiem biegł piec. (…) Moja matka w tym czasie zachorowała. Pamiętam, jak przyszła jednego dnia z jedzeniem dla najmłodszego brata – i upadła. Wzięto ją na nosze i zabrano. Więcej matki nie widziałem. (…) Babki i rodzeństwa też więcej nie spotkałem. (…) Jedna z dziewczynek, z którą razem byłem [po wyzwoleniu] w domu dziecka i którą pamiętam, a która ostatnio mnie spotkała i też poznała, powiedziała mi, że wołano mnie Griszka. Nie wiem, skąd w mojej świadomości wzięło się nazwisko Żukow – Grisza. Obecne moje imię Grzegorz wiąże się z Griszą. Są to jednak luźne skojarzenia, które nie wiem, skąd się wzięły. Pamiętam jednak, że w domu mówiono po polsku” – Grzegorz Tomaszewski (nr obozowy 149894).
“Miałam wtedy trzy lata. (…) Pamiętam, że do obozu przywieziono mnie w niebieskim mundurku, “marynarskim”, składającym się z fałdowanej spódniczki i bluzeczki. Te dwie części mundurku łączyły ładne, białe guziki. Pamiętam, że w pociągu moja mama miała długie, czarne warkocze” – Lidia Skibicka-Maksymowicz (nr obozowy 70072).