Na pokładzie luksusowego transatlantyku (osiem pokładów, baseny, kino, wyszukane dania, wieczorami bale) niemieckiej firmy Hamburg-America Line (zwanej Hapag) płynęło w sumie 937 Żydów. Statek wyszedł w morze z portu w Hamburgu 13 maja 1939 r. Jego pasażerowie mogli się uważać za szczęśliwców - wyjazd Żydów poza granice III Rzeszy graniczył wówczas z cudem, a oznaczał ocalenie życia.

Hitler jeszcze w latach 20. w swoim manifeście “Mein Kampf” zapowiedział, co zamierza zrobić z Żydami. Od 1935 r. obowiązywały w Niemczech ustawy norymberskie, które pozbawiły ich obywatelstwa, ochrony prawnej i własności. Za Rassenschande, czyli zhańbienie rasy - np. intymne kontakty z Żydami - groził obóz koncentracyjny. Zabroniono Żydom służyć w armii, wykonywać zawodów inżyniera i nauczyciela, a lekarze mogli leczyć tylko pacjentów swojej rasy.

Rok wcześniej wódz III Rzeszy witany przez rozentuzjazmowane tłumy triumfalnie wjechał do Wiednia. We wrześniu 1938 r. największe europejskie mocarstwa zgodziły się w Monachium, by wziął sobie także Czechosłowację .

7 listopada 1938 r. polski Żyd Herschel Grynszpan zabił niemieckiego dyplomatę w Paryżu w akcie zemsty za krzywdy rodziców mieszkających w Niemczech. Dwa dni później naziści zorganizowali pogrom zwany nocą kryształową - zniszczono 7,5 tys. żydowskich sklepów i prawie 300 synagog. Niemal 30 tys. mężczyzn trafiło do obozów koncentracyjnych, a niemiecka tłuszcza zamordowała na ulicach prawie 100 osób. Marszałek Rzeszy Hermann Göring zarządził, by gminy żydowskie same zapłaciły za zniszczenia i uzbierały milion marek odszkodowania dla niemieckiego państwa.

Z każdym dniem sytuacja Żydów w Niemczech stawała się coraz bardziej dramatyczna, nic więc dziwnego, że masowo starali się o wyjazd za granicę.

Po wyjściu z portu w Hamburgu “St. Louis”, na którym powiewała bandera ze swastyką, obrał kurs na Hawanę. Transatlantykiem dowodził kapitan Gustav Schröder, marynarz w służbie Rzeszy, ale - jak się niebawem okazało - przede wszystkim człowiek. Jeszcze przed rejsem wydał rozkaz ponad 200-osobowej załodze, żeby żydowskich pasażerów traktowała z równą atencją jak innych. Większość usłuchała. We wspomnieniach z rejsu opisane są sceny, jak stewardzi pomagają starszym pasażerom nosić bagaże i sadowić się w kabinach. Niechlubnym wyjątkiem był Otto Schiendick, agent Abwehry, który swoją szpiegowską misję na pokładzie “St. Louis” bez trudu godził z dokuczaniem Żydom.

Uchodźcy mieli kubańskie wizy tranzytowe i marzyli o dotarciu do Stanów Zjednoczonych. Obiecano im, że w Hawanie doczekają przepustek do amerykańskiego raju. Bilet na Kubę kosztował od 500 do 800 marek plus 230 za ewentualny powrót. Dla wielu Żydów była to wówczas suma astronomiczna, zdarzało się więc, że na pokład “St. Louis” wchodzili ludzie świadomi tego, że mogą już nigdy nie zobaczyć bliskich, chyba że jakoś uda im się zarobić na ich sprowadzenie.

Jednym z nich był Aaron Pozner, zwolniony tuż przed zaokrętowaniem z obozu w Dachau, dokąd trafił po nocy kryształowej. Nie miał pojęcia, dlaczego go wypuszczono, ale przy zwolnieniu usłyszał, że w ciągu dwóch tygodni musi opuścić Rzeszę. Uboga rodzina wyskrobała pieniądze na jeden bilet na drugą klasę, a po dotarciu za ocean chciał jak najszybciej sprowadzić z Niemiec także żonę i dwójkę dzieci.

W Dachau Pozner napatrzył się na potworności, które niedługo potem stały się codziennością europejskich Żydów. Widział publiczne egzekucje przez powieszenie, utopienie i ukrzyżowanie. Oglądał tortury (jednego ze współwięźniów wykastrowano wojskowym bagnetem) i kary chłosty. Gdy po zwolnieniu z obozu kilkoma pociągami jechał do Hamburga, bito go i zmuszano do spania w wagonach załadowanych zaszlachtowanymi zwierzętami. Na “St. Louis” nie był jedynym pasażerem z podobnymi doświadczeniami.

Nic dziwnego, że kapitan Gustav Schröder zanotował w dzienniku, iż między podróżnymi panowała nerwowa atmosfera, a sceny pożegnań na nabrzeżu były poruszające i mroziły krew w żyłach. “Niektórzy pasażerowie - pisał - oddychają z ulgą, że już nigdy nie zobaczą Niemiec. Inni przyjmują rozstanie z ciężkim sercem. Ale piękna pogoda, czyste morskie powietrze, dobre jedzenie i życzliwa załoga wnet sprawiły, że na statku zapanowała spokojna atmosfera długiej, oceanicznej podróży. Bolesne obrazki z lądu zginęły w falach i wydawały się tylko koszmarnymi majakami”.

Pół godziny po opuszczeniu Hamburga Schröder otrzymał depeszę: “St. Louis” ma płynąć do Hawany pełną parą, bo na Kubę zmierzają równocześnie dwa inne statki z żydowskimi uchodźcami - francuski “Flandre” i brytyjski “Orduna”. Kapitan był zdziwiony poleceniem właścicieli linii żeglugowej, lecz wziął udział w tych dziwnych regatach. Na Atlantyku statek zwolnił tylko dwukrotnie: gdy umarł Moritz Weiler, jeden z wiekowych pasażerów, i został zarządzony morski pogrzeb (Otto Schiendick chciał wymusić na wdowie, by owinęła ciało męża hitlerowską flagą, ale kapitan temu zapobiegł) oraz gdy poszukiwano jednego z członków załogi cierpiącego na depresję, który popełnił samobójstwo, skacząc za burtę. Wiadomość o dwóch zgonach przygnębiła pasażerów, jeden z nich, doświadczający częstych załamań nerwowych Max Loewe, wymagał specjalnej opieki lekarskiej. Otrzymał ją, o co zadbał pełen współczucia dla swoich pasażerów kapitan Schröder.

Transatlantyk ile mocy w maszynach płynął na południowy zachód.

Schröder natychmiast powołał wśród pasażerów komitet mający w razie kłopotów szukać rozwiązania trudności i pomocy z zewnątrz. Nocą z 25 na 26 maja z pokładu “St. Louis” widać już było plaże Hawany. Żydzi pewni, że pierwszy etap tułaczki mają za sobą, słali do domów telegramy, że szczęśliwie pokonali Atlantyk.

Na Kubie obowiązywało wówczas prawo rozróżniające turystów i uchodźców, nawet tych, którzy traktowali wyspę tylko jako miejsce tranzytu. Uchodźcy potrzebowali wiz (kosztowały 500 dol.), turystom wystarczał paszport. Ale żadna z tych kategorii przybyszów nie była precyzyjnie zdefiniowana.

Wykorzystał to Manuel Benitez, kubański urzędnik odpowiedzialny za imigrację, który dostrzegł, że nieprecyzyjne prawo pozwala mu zrobić interes życia. Za 150 dol. od osoby wydawał uchodźcom pozwolenia na zejście na ląd, które - choć fałszywe - przypominały oficjalne wizy. O procederze wiedzieli właściciele Hamburg-America Line oraz innych kompanii żeglugowych, lecz korzystali z usług skorumpowanego urzędnika, sprzedając Żydom bilety w pakiecie z pozwoleniami na tymczasowy pobyt na wyspie.

Na łapówkach za fałszywe dokumenty Benitez zarobił milion dolarów, a że był pazerny, nie dzielił się pieniędzmi z członkami kubańskiego rządu. Sprawa trafiła na obrady rady ministrów, a kraj pogrążony był wówczas w głębokim kryzysie gospodarczym, o co wielu obywateli i polityków obwiniało imigrantów.

W trakcie największej z nich 40-tysięczny tłum wrzeszczał, że należy wygonić Żydów z wyspy.

W tej sytuacji prezydent Kuby, łasy na pieniądze Federico Laredo Brú zadecydował, że wszystkie dokumenty imigracyjne, w tym tranzytowe wizy pasażerów “St. Louis”, zostają unieważnione. Swoją decyzję podpisał 5 maja, czyli kilka dni przed wypłynięciem transatlantyku z Hamburga.

Gdy więc “St. Louis” znalazł się u wejścia do portu w Hawanie, kapitan Schröder otrzymał depeszę, że musi stanąć na kotwicowisku. Otoczyły go mniejsze jednostki, a pasażerom nie wolno było zejść na ląd. Na pokład wkroczyli urzędnicy imigracyjni i policja. Nad ranem pasażerowie dowiedzieli się, że statek nie wejdzie do portu, a zgoda na przebywanie na wodach terytorialnych Kuby to i tak wielka uprzejmość ze strony prezydenta Brú.

Na ląd przetransportowano jedynie niespełna 30 żydowskich pasażerów, którzy mieli ważne wizy amerykańskie i mogli niezwłocznie opuścić Kubę.

Gdy statek stał na kotwicowisku, rozpoczęły się targi. Skorumpowani urzędnicy, w tym Benitez, wycenili prawo żydowskich pasażerów do zejścia na ląd na 50 tys. ówczesnych dolarów. Ale kwota łapówki rychło uległa zwielokrotnieniu - Benitez przekazał “St. Louis” informację, że prezydent Brú spojrzy na uchodźców przychylniej, jeśli otrzyma ćwierć miliona dolarów. Gdzieś na końcu łańcucha korupcji kręcił się Fulgencio Batista, przyszły władca wyspy, którego z Kuby wygnał dopiero 20 lat później Fidel Castro.

Z Benitezem negocjowali hawańscy przedstawiciele Hamburg-America Line. Firma była skłonna zapłacić łapówkę (250 tys. dol. to było jednak dla Hapagu za dużo), gdyż zależało jej, by “St. Louis” wpłynął jak najszybciej do portu.

Miał on odebrać na lądzie od Roberta Hoffmana - przedstawiciela Hapagu na Kubie i jednocześnie niemieckiego szpiega - tajne dokumenty wykradzione z USA. Zadaniem Schiendicka było zawiezienie ich do Berlina. Jednak kapitan Schröder, nieświadom jego podwójnej roli (formalnie był jego marynarzem), nie zgodził się, by jakikolwiek członek załogi opuścił pokład “St. Louis”.

W rozmowy o wpuszczeniu Żydów na Kubę wtrącił się także hawański Żyd Martin Goldsmith, który zbierał pieniądze w lokalnej diasporze, by ulżyć uchodźcom w czasie oczekiwania na amerykańskie wizy imigracyjne. Próbował pozyskać fundusze od amerykańskich organizacji żydowskich, głównie charytatywnego Jointu, który najpierw odmówił wsparcia, a kiedy w końcu się zorientował, w jak poważnej sytuacji znaleźli się pasażerowie, było już za późno.

Gdy statek z żydowskimi uchodźcami stał na kotwicowisku, nie próżnowali niemieccy agenci ulokowani w Hawanie. W kubańskiej prasie z ich inspiracji pojawiały się artykuły, że Żydzi na “St. Louis” to banda kryminalistów wyrzuconych z III Rzeszy, których zejście na ląd jedynie zakłóci spokój wyspy. Organizowali antysemickie pikiety i protesty. Akcję propagandową nadzorował z Berlina Joseph Goebbels .

  • @ANTIFA_JAWORZNOOP
    link
    13 years ago

    Kiedy transatlantyk już drugi dzień stał na kotwicowisku, a w porcie denerwowali się pasażerowie, których miał zabrać do Niemiec, na jego pokład dotarł w końcu Robert Hoffman, przedstawiciel Hapagu i niemiecki agent. Groźbami i szantażem wymusił na kapitanie Schröderze, by pozwolił zejść na ląd załodze. Otto Schiendick musiał bowiem dotrzeć do jednego z portowych baraków, by odebrać sekretny ładunek. Gdy udało mu się w końcu przemycić na pokład tajne dokumenty, natychmiast zaczął się domagać, by “St. Louis” podniósł kotwicę i popłynął z powrotem do Hamburga bez zawijania do jakiegokolwiek portu.

    Napiętej atmosfery nie wytrzymał chory na depresję Max Loewe - wyskoczył za burtę; wyłowiła go policyjna łódź, a portowy ambulans odwiózł do szpitala psychiatrycznego.

    W sprawę żydowskich uchodźców wmieszał się w końcu amerykański ambasador na Kubie, ale jedynie zakomunikował, że USA przyglądają się z uwagą wydarzeniom na hawańskim kotwicowisku. O problemach “St. Louis” zaczęła pisać światowa prasa, a wysłannicy Jointu starali się dotrzeć do prezydenta Brú, który jednak nie chciał negocjować - marzyła mu się jeszcze większa łapówka. Wydał w końcu rozkaz, że “St. Louis” ma odpłynąć albo zostanie usunięty z kotwicowiska siłą przez kubańską marynarkę wojenną. Statek wziął więc 250 dodatkowych pasażerów podróżujących do Niemiec i wyszedł w morze. Kapitan Schröder notował, że obawia się samobójstw na pokładzie, i starał się, jak mógł, opóźnić rejs do Europy.

    Przez kilka dni “St. Louis” pływał między Kubą i wybrzeżem Florydy, a na lądzie trwały rozmowy między władzami wyspy i wysłannikiem Jointu. Prezydent Brú żądał już pół miliona dolarów za zgodę na zejście na ląd, ale Joint nie miał tak wielkich pieniędzy.

    Kiedy statek zbliżał się do wód terytorialnych USA, ciągnął za sobą ogon amerykańskich okrętów obrony wybrzeża i samoloty patrolowe, żeby, broń Boże, gdzieś cichaczem nie wysadził uchodźców. Ameryka nie chciała przyjmować żydowskich zbiegów z Niemiec i Austrii. Roczny limit 27 tys. imigrantów był dawno wyczerpany, a listy oczekujących obliczano na kilkanaście następnych lat.

    Niestety, podobnie było z przywódcami amerykańskich organizacji żydowskich: jeśli ich przyjmiemy - myśleli, pewnie nie bez racji - poziom antysemityzmu w USA wzrośnie.

    Mimo to kapitan Schröder pływał swoim statkiem od brzegu Kuby do brzegu USA, byleby tylko zyskać czas, aż ktoś zechce przyjąć Żydów z “St. Louis”. Dbał o pasażerów, podtrzymywał ich na duchu, ale na statku kończyły się zapasy jedzenia i wody.

    7 czerwca 1939 r. pasażerowie i kapitan wiedzieli już jednak, że uchodźców nie przyjmie żaden kraj w południowej Ameryce i żadna wyspa na Morzu Karaibskim. Nie chciały ich także Stany Zjednoczone ani Kanada. Prośby o przyjęcie spotykały się z milczeniem. Kuba żądała pieniędzy, których Żydzi nie mieli, prezydent Roosevelt schował głowę w piasek, bo badania opinii publicznej mówiły, że Amerykanom nie podoba się Hitler, ale jeszcze bardziej imigranci, szczególnie Żydzi, bo tacy dziwni i inni. Jeden z ministrów w ówczesnym rządzie Kanady powiedział wprost: - Żydzi są sami sobie winni, bo mogliby odmienić swoje obyczaje albo pracować na roli jak imigranci z Norwegii lub Szwecji. Słowem, mogliby nie być Żydami, a wówczas byśmy ich zaprosili.

    Sanacyjna, bez dwóch zdań antysemicka Polska udzieliła przed wojną schronienia 20 tys. Żydów z III Rzeszy, Kanada - niespełna 700. Wstyd przyszedł później, jak zwykle po czasie.

    Gdy kapitan Schröder oznajmił, że “St. Louis” wraca do Europy, na statku wybuchła rebelia. Przewodził jej Aaron Pozner, ocaleniec z Dachau. Z garstką młodych ludzi napadli na mostek kapitański, ale nie mogli opanować całego statku, nie byli marynarzami, nie wiedzieli, jak się zachować na morzu. Kapitan Schröder nie miał im tego zrywu za złe.

    Dzięki naciskom Jointu udało się w końcu wynegocjować z rządami Europy, że zanim statek zacumuje w Hamburgu, część pasażerów zeszła na ląd w Anglii, a część we Francji, Holandii i Belgii. Kapitan zawijał do europejskich portów, choć agent Abwehry Otto Schiendick naciskał, by płynął prosto do Niemiec.

    Nie poszczęściło się też żydowskim uchodźcom z francuskiego “Flandre”, jednego z dwóch statków, które popłynęły za ocean w tym samym czasie. 104 Żydów z “Flandre” wróciło do Europy i przepadło w Holocauście. 72 uchodźców z drugiego, brytyjskiego statku “Orduna” wysiadło w kontrolowanej przez USA Panamie. Ocaleli.

    Kapitan Schröder ma drzewko w Yad Vashem; jest Sprawiedliwym wśród Narodów Świata.