Wszyscy ostatnio mówią „w razie W”. „Będę na ciebie czekać, w razie W”. „Lepiej zrobić więcej kanapek, w razie W”. „W razie W dzwoń do ojca”. Potwornie irytuje mnie to powiedzenie, w którym za powtarzaną bezwiednie głoską „W” kryje się przecież katastrofa.
Aż tu nagle budzę się rano w swoim podlaskim domu, a tu W. Krwistoczerwone nagłówki piszą o nalocie rosyjskich dronów na Polskę. „Apele o pozostanie w domach. Podlaskie wśród najbardziej zagrożonych” – czytam w Kurierze Porannym, ale kiedy wszystkie te informacje do mnie docierają, już jest po. Polska armia poderwała F16, wsparli nas sojusznicy, drony zestrzelono, niebezpieczeństwo zażegnane – do następnego „razu W”.
Nie widział ktoś drona?
Przyznaję, że przespałam ten nalot, tak jak Jarosław Kaczyński przespał 13 grudnia. Nie była to kiepska strategia, oszczędziła strachu i paniki, podsycanych w sieci przez rosyjską dezinformację. Zresztą jak się miałam obudzić, przecież żadnych sygnałów alarmowych nie było.
Przypomina mi się od razu, że wczoraj sąsiad z położonej bliżej granicy wsi pisał na feju, że wojsko chodzi od domu do domu i pyta, czy ktoś nie widział drona, czy nie spadł komuś na podwórko lub na polu. A może grzybiarze coś dostrzegli w lesie? „Swojego szukali czy obcego?” – pytają w komentarzach i z przymrużeniem oka dodają, że niechby już lepiej swojego. Bo po tym, jak przygraniczna dywizja nie zauważyła dwóch białoruskich helikopterów nad Białowieżą, wiara w możliwości rozpoznawcze naszej armii została tu lekko nadszarpnięta.
Ale dziś od rana w przygranicznych grupach socjalowych już zupełnie inne nastroje. „Jak u was sytuacja?” – pyta znajomy z jednej z przygranicznych wsi w okolicach Krynek. „U nas ludzie patrzą w niebo, a sąsiadka zastanawia się, czy posyłać dzieci do szkoły”. Znajomi ze wschodniego Podlasia wrzucają do sieci mapki z ukraińskich telegramów, przedstawiające trajektorię lotów rosyjskich dronów. Ich czytanie nie sprawia problemów, bo na prawosławnym Podlasiu prawie każdy zna cyrylicę.
Co robić w razie ataku dronów?
Koleżanka z Białowieży wrzuca instrukcję, co robić w razie ataku dronów, który można rozpoznać po złowieszczym jednostajnym warkocie. W skrócie: w domu szukać dwóch ścian, w terenie zagłębienia, samochód zatrzymać i zgasić światła, żeby nie pomagać dronowi w orientacji. Położyć się, bo odłamki lecą łukiem, im bliżej podłoża, tym bezpieczniej. Zatkać uszy, otworzyć buzię. Instrukcję wzięła z ukraińskich źródeł. Bo w Ukrainie ludzie bezbłędnie rozpoznają rosyjsko-irańskie szahedy, a na ataki reagują z wyćwiczonym latami automatyzmem.
A my, co wiemy i umiemy „w razie W”? Nawet tutaj, na polsko-białoruskim pograniczu, gdzie według polityków mamy od 2021 roku wojnę hybrydową i kolejne zagrożenia ze strony putinowsko-łukaszenkowskiego tandemu, z atakiem wagnerowców włącznie, nie odbyły się żadne spotkania informacyjne, żadne szkolenia (np. dla radnych i sołtysów), na których dowiedzielibyśmy się, co robić „w razie W”.
Jak reagować, jak się przygotować? Nie wiemy, czy będzie ewakuacja, nie wiemy, kto nami, cywilami będzie zarządzać. Minister obrony narodowej nie raz chwalił się w mediach, że ma spakowany kryzysowy plecak na wypadek wojny. Chwała mu za to, że przynajmniej minister szybko weźmie misia w teczkę i uda się w bezpieczne miejsce. Bo my, obywatele, nie bardzo wiemy co i jak.
Rosyjskie drony a Tarcza Wschód. Beton nie wystarczy
Niecierpliwie sprawdzam skrzynkę pocztową. Zapowiadana wielokrotnie broszura informacyjno-instruktażowa, z której mieliśmy się dowiedzieć, co zawsze mieć w domu, co spakować do plecaka, i co poza tym robić, gdy nastanie poważny kryzys, wciąż nie dotarła. Podobno jest do pobrania w internecie, ale nikt tu tego faktu specjalnie nie reklamował. Poza tym, choć może trudno w to uwierzyć, wciąż jest spora grupa osób, które nie posługują się biegle internetem lub w ogóle nie mają do niego dostępu.
Pełnoskalowa wojna w Ukrainie trwa czwarty rok, a u nas nie udało się jeszcze wydrukować ulotek. A nie przepraszam, radni w przygranicznych gminach dostali już śliski biuletyn w formacie A4, informujący, w jaki sposób wojsko będzie przejmowało nieruchomości na potrzeby budowy Tarczy Wschód. Lanie betonu jak zawsze idzie u nas najsprawniej. Ale właśnie dzisiaj w nocy się okazało, że rosyjskie drony mają w głębokim poważaniu betonowe jeże przeciwczołgowe, z których Tusk będzie budować swój wał.
Wy, w większym miastach, pytacie dzisiaj o schrony. Mam dobrą informację, bo kątem oka przeczytałam na jakimś portalu, że lada dzień wejdzie w życie ustawa, która zobowiąże deweloperów do budowy schronów w nowych inwestycjach. Więc schrony kiedyś tam będą, dla tych, których będzie stać na kredyt na 30-metrowy apartament na takich osiedlach. A póki nie ma, to cóż, trzymajcie się! A jak mieszkacie w starszym bloku, to pamiętajcie – dwie ściany, czyli najlepiej chować się w przedpokoju. A jak czegoś nie wiecie, to pytajcie znajomych Ukraińców.
Rosyjskie drony, który w środę nadleciały nad Polskę, zostały sprawnie zestrzelone. Premier zwołał nadzwyczajne posiedzenie rządu, prezydent – Biura Bezpieczeństwa Narodowego. Jeszcze przez wiele godzin eksperci wszelkiej maści będą nam wyjaśniać, co się stało i czy polska reakcja była właściwa. Wszystko wskazuje na to, że instytucje zadziałały poprawnie. To ważne, bo potrzebowaliśmy takiej demonstracji gotowości do działania, sprawności i sprawczości. Zwłaszcza że dzisiejszy nalot wydarzył się w przededniu rosyjsko-białoruskich manewrów Zapad-2025. Biorąc pod uwagę, że te same manewry w 2021 roku zakończyły się inwazją na Ukrainę, zrozumiałe jest, że tegoroczne ćwiczenia wojskowe wrogich Polsce państw wywołują szczególne napięcie i słuszne obawy przed prowokacjami.
W ostatnich latach polskie wojsko nie miało dobrej passy. Ciągle coś gubiło – a to rosyjską rakietę pod Bydgoszczą, a to transport min, który jeździł samopas po Polsce, a to pojedyncze drony. Od dawna wiadomo, że atakujące zachodnią Ukrainę rosyjskie bezzałogowce często nawracają nad Polską. Czemu ich nie zestrzeliwaliśmy? Najczęściej tłumaczono to tak, że szkoda było dla jednego czy dwóch dronów odsłaniać karty, czyli uruchamiać budowany z pietyzmem system obrony przeciwlotniczej. Dopiero skala wtargnięcia w polską przestrzeń wymusiła działanie. Z wojskowego punktu widzenia to być może słuszne podejście, ale z politycznego – wątpliwe.
Politycy bardziej boją się ukraińskich matek niż rosyjskich dronów
Nawet gdyby (naiwnie) przyjąć, że pojedyncze naruszenia polskiej przestrzeni powietrznej są wynikiem przypadku, jakiegoś nieplanowego zboczenia z trasy czy awarii technicznej, a nie świadomą prowokacją, to Rosja i tak traktuje je jako test naszej gotowości do reakcji. Kiedy reakcji nie będzie, Kreml będzie próbował dalej, mocniej i głębiej, przy okazji siejąc chaos informacyjny. Tak, ja pisałam wyżej, także polskie społeczeństwo dla poczucia bezpieczeństwa potrzebuje bardziej zdecydowanych działań, niż tylko obserwowania i przeczekiwania kolejnych zaczepek.
Trzeba jednak w pierwszej kolejności przywrócić właściwy porządek rzeczy, bo ostatnio można było odnieść wrażenie, że większym niż Rosja zagrożeniem dla Polski są ukraińskie matki pobierające 800 plus i fani Maksa Korża. Politycy żywią się antyukraińskim hejtem, który sami nakręcają. Polki i Polacy żyją na co dzień z lękiem przed wojną, ale coraz częściej winą za ten lęk obarczają sąsiadów – Ukrainę i mieszkających w naszym kraju Ukraińców. Tymczasem żadnych działań, które pomogłyby ten poziom leku zmniejszyć nie widać, podobnie jak nie widać zdecydowanej walki z rosyjskimi operacjami wpływu, które przynajmniej częściowo odpowiadają za obecny, przerażający poziom polskiej ukrainofobii. A z tekstów i książek Edyty Żemły wyłania się katastroficzny obraz polskiej armii. Na Podlasiu mogliśmy przekonać się o tym na żywo, ale jakakolwiek krytyka spotykała się od razu z oskarżeniem o zdradę.
Choć druga kadencja PiS-u i obecna rządu Tuska upływają pod odmienianym przez wszystkie przypadki hasłem bezpieczeństwa, to obawiam się, że „w razie W” będziemy stali z gołą dupą.