Wszystko zaczęło się w listopadzie 2021 r., kiedy to ambasador Andrzej Przyłębski ogłosił publicznie, że rezygnuje z funkcji – popracuje do stycznia, a potem koniec. To nie było dyplomatyczne zachowanie, bo w ten sposób Przyłębski postawił w mało ciekawej sytuacji ministra spraw zagranicznych i w ogóle swoich zwierzchników w Polsce.

W cywilizowanych krajach zasadą jest, że gdy państwo ogłasza, że urzędującemu ambasadorowi kończy się kadencja, to następca już stoi w blokach startowych. Przerwy w obsadzeniu funkcji nie są długie, bo taki wakat może być źle odebrany. Wszystko więc powinno wyglądać tak, że prośbę o odejście Przyłębski składa szefowi MSZ, zachowując poufność, tak żeby był czas na spokojne znalezienie nowego ambasadora. Tymczasem było dokładnie odwrotnie.

PiSowski ambasador, mąż sędziny sądu najwyższego był się znudził. Ministerstwo proszę to ogarnąć, alę już.