Tekst z 2019roku /// 6 tys. mieszkańców, dla włoskich faszystów miejsce święte. 29 lipca 1883 r. urodził się tu Benito Mussolini, twórca włoskiego państwa faszystowskiego. Tutaj też jest pochowany – w rodzinnej krypcie. Co roku włoscy faszyści celebrują tu rocznicę jego urodzin, śmierci (28 kwietnia 1945) i marszu na Rzym (zamach stanu z 28 października 1922). Przez włoską prasę nazywani są „nostalgikami”, bo w swoich wypowiedziach zawsze podkreślają, że w czasach faszyzmu Włochy stały na najwyższym poziomie rozwoju cywilizacyjnego.

W tym roku rocznicę urodzin Mussoliniego organizuje Ostatni Legion, który uważa, że jako jedyny broni włoskiej tożsamości. Nawiązuje do Cesarstwa Rzymskiego, do Predappio przywozi transparent: „Wierni i dumni z bycia w Legionie”. Powstał zaledwie pół roku temu, ale już jest partią polityczną. Ma 180 członków.

– Byłoby dużo więcej, gdyby nie pieprzony Facebook. Zamknęli nam grupę, na której mieliśmy 12 tysięcy osób. Cenzurują nas, kasują profile. Jak ludzie mają się o nas dowiedzieć, skoro system jest przeciwko nam?! – powie mi później Vittorio, sekretarz generalny Legionu.

O rocznicowym zjeździe Ostatniego Legionu ku czci Jego Ekscelencji Benito Mussoliniego dowiaduję się właśnie z Facebooka. Będzie zwiedzanie rodzinnego domu Mussoliniego, w którym jest muzeum mu poświęcone oraz centrum naukowe im. Romano Mussoliniego, syna dyktatora i znanego pianisty jazzowego. Będzie też obiad.

Piszę do Legionu przez WhatsAppa, że jestem urodzonym w Polsce Włochem i chętnie przyjadę na tak wspaniałą uroczystość. Odpowiedź przychodzi po 10 minutach. „Nie mogę się doczekać chwili, w której Cię poznam!” – odpisuje Vittorio, sekretarz Legionu.

Na miejsce jadę taksówką z oddalonego o 16 km Forli, bo lokalne autobusy w niedzielę nie kursują. Taksówkarz unosi brwi, gdy mówię mu, dokąd chcę jechać, na miejscu rzuca: „Uważaj na siebie”, i błyskawicznie odjeżdża.

Przed kościołem św. Antoniego zaparkowane auta agentów DIGOS, włoskiego odpowiednika Centralnego Biura Śledczego. Umundurowani oficerowie spacerują po bocznych uliczkach. Wchodzę za nimi do kawiarni, wszystkie miejsca zajęte. W środku kilku mężczyzn ma mundury bojowe i czerwone berety A.N.A.I. – organizacji upamiętniającej szturmowe oddziały włoskiej armii z czasów I wojny światowej i dwudziestolecia międzywojennego. Jej członkowie jako pierwsi nosili czarne koszule i fezy – symbolikę później przejętą przez siły lojalne wobec Mussoliniego.

O witrynę baru opiera się sztandar organizacji, ale co chwila się osuwa, więc go trzymają i piją kawę na stojąco. Dwóch staruszków dosiada się do stolika A.N.A.I. i głośno narzeka na imigrantów z Afryki: „zagrożenie biologiczne”, „zarazy, które roznoszą czarnuchy” i „Włochy nie są już takie jak kiedyś”, albo zastanawia się, czy w nowym sezonie ktokolwiek zagrozi Juventusowi Turyn, klubowi piłkarskiemu. W głębi baru policjant swobodnie rozmawia z gościem z napisem „Honor i lojalność” na koszulce.

Grupy uczestników marszu są coraz liczniejsze. Na środku kilkudziesięciu faszystów, wokół placu grupki gapiów, ekipy telewizyjne i tajniacy z kamerami i krótkofalówkami.

Nie wiem, jak rozpoznać mój kontakt z Legionów. Dzwonię, nie odbiera. Widzę niskiego mężczyznę z siwymi postawionymi na żel włosami, który podnosi telefon. Podchodzę. Wysuwam rękę, ale Vittorio – mój kontakt – mocno mnie obejmuje i klepie po plecach. Krzyczy na cały plac.

– Słuchajcie, to jest ten chłopak, o którym wam opowiadałem, przyjechał aż z Polski. Przywitajcie go porządnie!

Otrzymuję aplauz i gwizdy podziwu. Niektórzy mają koszulki i bluzy Ostatniego Legionu, ale widzę też dżinsy, białe adidasy, sandały u pań. W tłumie odnajduję ojca i córkę, których widziałem w barze, dziewczynka natarczywie prosi ojca o komórkę.

Vittorio zajęty jest przygotowaniem marszu, a problemy się piętrzą. Dziś deszczowo, więc marsz zagrożony. I co zrobić ze starszymi? Jeden wspiera się na drewnianej lasce. Plac od bram cmentarza dzieli tylko półtora kilometra, ale jest pod górę. Nie można ich podwieźć autami, bo burmistrz Predappio w ostatniej chwili zakazał parkowania pod cmentarzem samochodom na nietutejszych rejestracjach.

Jeden z legionistów skarży się na nękających go dziennikarzy, bo obszerne relacje z urodzin Mussoliniego zamieszczają portale internetowe. – To lewicowi prowokatorzy – mówi mi Eusebio. Niewysoki, z bujnym zarostem, okularami w drucianych oprawkach, czarna koszula, czarne spodnie i buty, opaska z włoską flagą. Ma też fez – czarną walcowatą czapkę z pomponikiem, znak rozpoznawczy włoskich faszystów. Pozuje w nim do zdjęć, ale na marsz chowa, bo wiatr ją strąca.

Eusebio: – Ci dziennikarze szukają ludzi, którzy nie są jeszcze uformowani ideologicznie. Potem wypowiedzi są wyjmowane z kontekstu, robi się z nas idiotów. Zapytali, czy jestem katolikiem, i jeśli tak, to czemu jestem przeciwko imigrantom, skoro popiera ich Bergoglio. To się spytałem, czy imigracja jest katolickim dogmatem. Nic nie odpowiedzieli!

Legioniści nie nazywają Franciszka ani Jana Pawła II papieżami – używają tylko ich nazwisk.

Podchodzę do Alberta – ogolony na łyso, jasna karnacja. Pochodzi z Sycylii. Jego kuzyn związał się z Polką i wyjechali do Krakowa. Albert ma na czarnej koszulce naszywkę „honor i wierność”, jest w Predappio pierwszy raz.

– Wstyd mi z tego powodu – dodaje i odchodzi szukać skarbnika Ostatniego Legionu, któremu chce zapłacić za bluzę dresową z herbem grupy.

Zaraz pojawia się koło mnie Giorgio, jeden z najstarszych uczestników zgromadzenia. Wysoki, postawny.

– Jak się żyje teraz w Polsce? Bo byłem w Warszawie w latach 80.

– Dużo się zmieniło.

– Z całym szacunkiem, ale to państwo poduszka między dwoma imperiami. Widać to po cechach biologicznych Polaków – i patrzy na mnie jak na materiał poglądowy. Palcem obrysowuje moją twarz i dodaje, że w zachodniej Polsce mieszkańcy wyglądają jak Niemcy, a we wschodniej jak Rosjanie.

Reszta słucha z szacunkiem.

Dołącza Vittorio, zadowolony, bo wyszło słońce. Niewysoki, korpulentny, na prawym przedramieniu tatuaż „OSTATNI”, na lewym „LEGION”. Wkurza się, że dziennikarze fotografują głównie prawą rękę.

– To niszczy efekt – rzuca. – Przyjechałeś taksówką?! Nasi regionalni działacze są wszędzie. Ktoś by cię przywiózł. Gdzie masz hotel? W Bolonii? Znajdziemy naszego delegata, odstawi cię potem pod same drzwi.

Pyta, kto u nas rządzi, mówię, że prawica. I dostaję wykład.

– Tutaj nic się nie zmienia. Nasz rząd to centroprawica skrępowana głupimi przepisami. Tak naprawdę rządzi lewica, choć nie jest u władzy. Hipisi wciskają nam kolejnych migrantów.Ten rząd jest papierowy, kurczowo trzyma się konstytucji. Migranci robią, co chcą, a o Włochach w tym kraju nikt już nie myśli, nikt nie chce bronić ich praw.

– My mamy prawie 2 miliony Ukraińców.

Vittorio łapie się za głowę.

– To jak ze wskaźnikami przestępczości?!

– Nie znam danych.

– Wielu obecność Ukraińców przeszkadza.

– Nie dziwię się. Bo wiesz, wszyscy Polacy, których znam, to porządni faszyści – mówi. Nie żartuje.

Kościelny dzwon wybija 10, w ruch idą opaski „służba porządkowa”.

Legioniści ustawiają się w trzyosobowe rzędy. Vittorio wojskowym tonem zwraca uwagę, żeby wyciągnąć ręce z kieszeni i się wyprostować.

– Słuchajcie. Przyjechaliśmy oddać hołd Jego Ekscelencji Benito Mussoliniemu. Wiem, że chcecie to zrobić godnie, ale jesteśmy pod obserwacją. Dlatego nie oczekuję od nikogo, że w czasie hołdu na cmentarzu wykona salut rzymski. Jeśli nie chcecie tego robić, nie musicie. Możecie iść z prawą ręką na sercu.

– Tak trzeba się zachowywać w czasach wojny – mówi ktoś w tłumie. „Brawo”, „słusznie”, „ma rację” – słychać w odpowiedzi.

Nikt z 200-osobowego marszu nie śpiewa, nie wykrzykuje haseł, parę osób niesie włoskie flagi.

Vittorio do grupy rozgadanych nastolatków: – Pamiętajcie, dokąd i po co przyjechaliście!

W mojej trójce maszeruje krępy mężczyzna w średnim wieku. Z trudem łapie oddech, choć podejście nie jest strome. Niektórzy muszą przystanąć, w powietrzu unosi się zapach potu i słodkich męskich perfum. Mężczyzn jest zdecydowanie więcej, większość ma wyraźną nadwagę. Kobieta, tleniona blondynka, pali jak lokomotywa. Jest też matka z dwójką małych dzieci.

Na czele pochodu radiowóz, policjanci są też na końcu.

Eusebio: – Są po to, by nas chronić przed komunistami z lewicowych centrów kultury i squatów. Wkurzają mnie tylko tajniacy. Komuniści nie przyjechali, bo wiedzieli, że policja by ich zatrzymała przy wjeździe do miasta. Chodzą na nasze wydarzenia, prowokują, rzucają kamieniami. My na ich zjazdy nie jeździmy.

Obok idą dziennikarze, wchodzą w tłum, nagabują legionistów.

Pod murami cmentarza kilka radiowozów.

Gajusz Juliusz Cezar Mussolini, prawnuk dyktatora i polityk skrajnie prawicowej partii Bracia Włoscy, uprzedził na początku lipca, że rodzina otworzy kryptę dla zwiedzających, więc jest i trochę turystów chcących zobaczyć grobowiec Duce.

Jeden z organizatorów wygłasza przemówienie o zasługach Mussoliniego dla budowy silnych, dobrze prosperujących Włoch, prosi o minutę ciszy ku czci Duce. Honorują to też policjanci i agenci służb. Ciszę przerywa dzwon z przycmentarnej kaplicy – godzina 11.

11-letnia Veronica czyta modlitwę, apel o wstawiennictwo świętego Mussoliniego: „Módl się za nami, Benito”, „Chroń nas od złego”. Brawa.

Organizator, Andrea, trzykrotnie wykrzykuje imię Benito. W odpowiedzi ponad połowa unosi trzy razy w górę prawą dłoń rzymskim salutem. Jeden z nastolatków, który szedł za mną w marszu, mówi: „O k…, podniosłem lewą rękę”. Legioniści patrzą z zażenowaniem.

Do krypty wchodzą najpierw legioniści, potem przedstawiciele skrajnie prawicowych partii jak Forza Nuova, której delegaci szli w Polsce w marszu narodowców 11 listopada.

Schody do grobowca są wąskie i kręte, krypta przestronna, mieści kilkanaście osób. Za mną ustawia się czteroosobowa niemiecka rodzina: rodzice i dwóch nastolatków. Jeden z nich, z utlenionymi blond włosami, ma czarną koszulkę z żelaznym krzyżem i słowami: „Waffen-SS” i „Adolf Hitler”.