cross-posted from: https://szmer.info/post/80870

Rosyjskie wojsko wykrwawia się w Ukrainie i potrzebuje nowych żołnierzy. Kreml werbuje ich zachętą, groźbą i podstępem. Ale bez ogłaszania powszechnej mobilizacji.

Do prowadzenia wojny niezbędne są pieniądze. Rosja je ma i szczodrze oferuje chętnym. Szeregowcy rezerwy po służbie w jednostkach specjalnych, z doświadczeniem walki w Syrii, wabieni są ofertami miesięcznego żołdu na poziomie 25 tys. zł. Na równowartość ok. 16 tys. zł mogą liczyć nawet ci, którzy dopiero rozpoczynają przygodę w mundurze i chcieliby zacząć od kampanii w Ukrainie. Na zachętę proponuje się jeszcze rozmaite premie, np. pomoc w spłacaniu kredytów hipotecznych.

Oficjalnie Rosja nie prowadzi żadnej wojny, ale stawki są wyższe niż te z czasów pokoju, gdy zwyczajowo płacono 2,2–4,8 tys. zł. Znacznie poważniejsze sumy, do 12 mln rubli, czyli prawie milion złotych, prezydent Władimir Putin obiecuje rodzinom żołnierzy poległych podczas operacji specjalnej w Ukrainie.

Zaangażowanie tak poważnych środków jest potrzebne, bo społeczeństwo nie wykazuje entuzjazmu. Kwoty mają robić wrażenie, przede wszystkim w najbiedniejszych regionach państwa. I pewnie stamtąd w pierwszej kolejności będą pochodzili ci, których zagarnie trwająca do 15 lipca wiosenna runda poboru.

Zgodnie z prawem służba wojskowa jest obowiązkiem wszystkich mężczyzn, a oficjalnie tych zdolnych do służby jest w Rosji ponad 46 mln. Ale komendy uzupełnień będą miały problem, aby do połowy lipca zwerbować zaplanowane 130 tys. chłopaków w wieku od 18 do 27 lat, w odpowiednim zdrowiu, spośród tych, którzy się nie uczą w wyższych uczelniach, nie są jedynymi żywicielami rodziny itd. I o ile we wschodnich regionach kariera w armii oceniana jest jako atrakcyjna, to opinii tej nie podziela część europejska, zwłaszcza duże miasta. Sygnałem, że z rekrutacją jest kłopot, było niedawne podniesienie limitu wieku dla żołnierzy kontraktowych z 40 do 65 lat i zatrudnianie najemników.

Komendy uzupełnień płoną Według Kremla poborowi do Ukrainy nie trafią. Zdarzało się to wcześniej, ale było „przeoczeniem i pomyłką”. Nie wszyscy dali się jednak przekonać – centra rekrutacyjne od początku wojny płonęły już kilkanaście razy. Niektórych sprawców schwytano, wśród nich byli i tacy, których z racji wieku tegoroczny pobór by nie objął, w tym pewien nauczyciel rysunku w wiejskiej szkole, sprzedawca, młodsi nastolatkowie.

Wolne rosyjskie media nagłaśniały też nieliczne akty otwartego buntu. Sawielij Morozow z leżącego u stóp Kaukazu Stawropola nawtykał komisji – skrytykował napastniczą wojnę w Ukrainie, a założenie munduru uznał za sprzeczne z jego przekonaniami i zażyczył sobie służby zastępczej. Choć prace komisji toczyły się za zamkniętymi drzwiami, Morozow trafi przed sąd za publiczne dyskredytowanie armii.

Służba zastępcza, o którą wnioskował, jest dłuższa niż regularna 12-miesięczna. Dlatego w ostatnich latach w całym kraju zawnioskowało o nią zaledwie tysiąc osób. Da się wojsko odbębnić jako dozorca, listonosz czy sprzątacz. Są też ciekawiej brzmiące pozycje, jak pasterz reniferów, kucharz albo fryzjer. Aby objąć te posady, trzeba jednak w komendzie uzupełnień złożyć przekonujące uzasadnienie – o przekonaniach lub religii sprzecznej ze specyfiką służby wojskowej oraz liczyć na przychylność komisji.

Regularnych poborowych czeka przynajmniej kilka miesięcy podstawowego szkolenia, po nim mogą stanąć przed dylematem, czy podpisać umowę przedłużającą służbę. Kontrakt oznacza przejście na zawodowstwo i potencjalną jazdę na front. Przed podobnym wyborem staje dziś wielu z 2 mln skierowanych do rezerwy. Analitycy przyglądający się rosyjskiej armii mówią więc o cichej mobilizacji. – Kierowana jest w pierwszej kolejności do rezerwistów, byłych żołnierzy i osób z doświadczeniem bojowym np. w Syrii oraz tych, którzy mają inne doświadczenie zawodowe, przydatne z punktu widzenia armii – stwierdza Anna Maria Dyner z Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych.

W Rosji zaproszenia do wojska są wszędzie – w gazetach, wiszą w internecie, na ulicznych plakatach. Do rezerwistów wydzwaniają rekrutacyjne infolinie, a nawet dawni kumple z wojska, pełniący funkcje naganiaczy. Można oczywiście rzucać słuchawką lub ignorować wezwanie i narazić się na grzywnę. Kto da się zwabić i na miejscu skołować, podpisuje podsuniętą pod nos ofertę kontraktu. Opornych próbuje się nastraszyć absurdalnymi sankcjami, choćby pieczątką w paszporcie z napisem „zdrajca”.

Do służby przekonać ma również budowana przez propagandę atmosfera patriotycznego obowiązku. Dzieci w szkołach i przedszkolach przebierane są w mundury z czasów drugiej wojny i wkładane do kartonowych czołgów. Do starszych skierowana jest opowieść o operacji specjalnej. – Biorący w niej udział bronią mieszkańców wschodniej Ukrainy, są bohaterami na miarę uczestników wielkiej wojny ojczyźnianej, denazyfikują, walczą za ojczyznę i są przedstawiani jako bohaterowie współczesności – mówi Anna Maria Dyner.

Cisza o stratach Mobilizacji się nie ogłasza. Powszechne wezwanie do broni byłoby przyznaniem się do porażki na froncie i nieuchronnie odbiłoby się na codziennym życiu, setkami tysięcy pustoszałyby przecież stanowiska pracy. Utrzymuje się więc fikcję – nierozpoznawalną dla wpatrzonych w ekrany rosyjskich telewizorów – że kraj działa normalnie, nie prowadzi żadnej wojny, a koszty operacji specjalnej są na tyle niewielkie, że zwykli ludzie ich nie odczuwają.

Starannie ukrywa się straty. Sztab generalny Ukrainy szacuje, że od początku wojny zginęło już ponad 35 tys. Rosjan (stan na 27 czerwca), ponad 100 tys. odniosło rany, a tysiąc trafiło do niewoli. Danych tych nie sposób zweryfikować, ale działacze rosyjskich organizacji praw człowieka, przedstawiciele prasy i zwykli ludzie na własną rękę zaglądają na cmentarze i liczą świeże groby młodych wojskowych. To widoki częste, zwłaszcza w miastach garnizonowych i w miejscowościach na wschodzie Rosji.

Jeśli dane o poległych są ujawniane lub do opinii publicznej trafia informacja o rannych – np. odwiedzanych przez jakiegoś dowódcę albo ważnego urzędnika – to nadarza się okazja do wychwalania bohaterskich czynów żołnierzy, rozdania medali, oddania hołdu. Robi się to jednak w porcjach homeopatycznych, co ma pomóc tworzyć wrażenie, że wojska rosyjskie nie prowadzą żadnej wojny.

Na początku agresji pojawiła się nadzieja, że putinizm będzie się musiał zmierzyć z gniewem matek, babć, sióstr, żon i partnerek rosyjskich żołnierzy. Oczekiwano ruchu podobnego do tych z okresu wojny afgańskiej i obu czeczeńskich. Ale nic takiego się nie wydarzyło. – Rosja nauczyła się wyciszać takie głosy co najmniej od 2014 r., od epoki tzw. ichtamnietów, żołnierzy, którzy walczyli w Donbasie, choć oficjalnie ich tam miało nie być. Rodziny poległych informowano, że przepadali bez wieści lub ginęli podczas ćwiczeń w macierzystych jednostkach – mówi Dyner.

W tej prewencyjnej cenzurze władzom pomagają dziś obiecywane przez Putina odszkodowania. Jeśli krewni chcą otrzymać pieniądze, powinni siedzieć cicho, nie obnosić się z żałobą i pretensjami. Wypłata nie jest bowiem automatyczna, wymaga przejścia sztafety biurokratycznej. W sieci pojawiają się jednak choćby zdjęcia pomocy, jaką otrzymują rodziny poległych – pewna wdowa z okazji Dnia Rosji dostała butelkę oleju, trochę mąki, kaszy gryczanej, cukru, płatków owsianych i pocztówkę z okolicznościowymi życzeniami.

Zdarzają się oporni, jak rodziny marynarzy z zatopionego krążownika „Moskwa”. Z 500-osobowej załogi oficjalnie poległ tylko jeden marynarz, 27 ma status zaginionych, resztę ewakuowano. Krewni tych o nieznanym losie bezskutecznie próbowali dostać się do dowództwa Floty Czarnomorskiej. Niedługo później odwiedzili ich funkcjonariusze Federalnej Służby Bezpieczeństwa, przypominając o możliwości niewypłacenia odszkodowań i odpowiedzialności grożącej za łamanie tajemnic.

Sprzeciw rodzin dobiega głośniej z dwóch tzw. ludowych republik, jakie w Donbasie stworzyła Rosja podczas poprzedniej agresji na Ukrainę. Ich siły wojskowe zostały przetrzebione. Zaostrzono więc pobór – są doniesienia o łapankach rekrutów, patrolach zwijających mężczyzn z ulic. Front jest blisko, mieszkańcy gonieni są do samodzielnego „wyzwalania” Donbasu i idą walczyć bez szkolenia.

W sondażach z 2018 r. zaufanie do rosyjskiej armii było wyższe niż do Putina. Jednocześnie niezależne Centrum im. Jurija Lewady dostrzegło coraz silniejszą militaryzację rosyjskiego społeczeństwa. W grudniu redaktor naczelny „Nowej Gaziety” Dmitrij Muratow zwrócił uwagę w mowie noblowskiej, że w Rosji polityków gotowych unikać rozlewu krwi uważa się za słabych. Natomiast tzw. prawdziwi patrioci powinni grozić światu wojną, a militarystyczna retoryka państwowych mediów doprowadziła do sytuacji, w której dla większości Rosjan wojna stała się akceptowalna.

Cerkiew i armia Problemy z rekrutacją pokazują jednak, że nie wszystko da się załatwić inżynierią społeczną. Pytanie, czy w obliczu wojny na wyczerpanie – a w tę stronę zmierza sytuacja w Ukrainie – nadal będą znajdować się chętni do walki na rozkaz Putina? Po lutowej agresji Rosję tysiącami opuszczali młodzi mężczyźni – część z obawy, że mogą być wzięci w kamasze. Wyjeżdżali do krajów, gdzie nie żądano od nich wiz, m.in. do Gruzji. – Teraz odpływ się zmniejszył, bo młodsza część społeczeństwa widzi, że może żyć normalnie. Chyba że zostanie ogłoszona mobilizacja, a od tej władze ciągle się odżegnują – twierdzi Dyner.

Komu nie wystarczą pieniądze i medale, może jakąś alternatywę dla doczesności odnaleźć w przesłaniu Cerkwi, która jest niemal jawnym elementem systemu rekrutacji. Błogosławi armię w duchu mesjanizmu, w osobliwy sposób łącząc sowieckie, carskie i współczesne tradycje wojskowe z prawosławiem, które jakby zapomniało o prześladowaniach z epoki ZSRR. W niedawno otwartej katedrze polowej w Kubince pod Moskwą kopuła ma średnicę prawie 20 metrów, metalowe podłogi wykonano z przetopionej broni Wehrmachtu, nieprzypadkowo za płotem znajduje się też największe w Rosji muzeum czołgów. Całość ma tworzyć religijno-