Krótko po zmroku 28 listopada 2020 roku na leśnym odcinku lokalnej drogi pod miejscowością Starogród Dolny (powiat Chełmno, woj. kujawsko-pomorskie) przejeżdżający kierowca dostrzega najpierw czerwoną łunę i czarny dym, a potem płonące w głębokim rowie małe auto. Pojazd leży na boku. Ogień z otworów okiennych i spod maski wali tak, że palą się nawet otaczające wóz chaszcze. Wezwani strażacy znajdują w dopalającym się już daewoo matizie dwa poczerniałe ciała. Trudno rozpoznać, jakiej są płci – nie mówiąc o identyfikacji.

Droga 550 wznosi się w tym miejscu trzy metry ponad rów. To wystarczy, by auto przekoziołkowało. Zakręt, z którego miał wypaść matiz, nie jest jednak ostry. Kierowca, który wezwał strażaków, mówi o nim „śmieszny łuk". Mieszka trzy kilometry dalej i zapewnia, że jak żyje, nie pamięta tu żadnego wypadku.

Daewoo nie nosi śladów wcześniejszego zderzenia z innym autem, barierą czy drzewem. Na drodze nie ma oznak ostrego hamowania. Wezwany na miejsce lekarz stwierdza zgon („zwłoki praktycznie zwęglone z rozległymi zwęgleniami tkanki kostnej"). Nie wiadomo, czy kierowca i pasażer spłonęli żywcem, czy zginęli wcześniej. Pierwsza wersja wydaje się, niestety, bardziej prawdopodobna, bo sekcja wykazuje „cząstki sadzy w górnych drogach oddechowych i pokarmowych". Jeden z denatów ma złamaną kość udową. Biegły od medycyny kryminalnej dr Przemysław Sopel orzeka, iż „bezpośrednią przyczyną zgonu mógł być wstrząs poparzeniowy, jednakże (…) nie można wykluczyć urazu czaszkowo-mózgowego". Badań toksykologicznych policja nie zleca.

Po trzech dniach już wiadomo, że w aucie zginęli 25-letni Rafał Koczan i 45-letni Sławomir Śliwiński, obaj z Torunia. Koczan był w chwili śmierci trzeźwy, Śliwiński miał we krwi 3,5 promila alkoholu.

– Ciała były tak splątane, że nawet nie dało się stwierdzić, który z nich kierował, a który był pasażerem – mówi mi toruński adwokat Andrzej Pazdyga, pełnomocnik ojca Rafała Koczana.

Chełmińska policja i prokuratura ustalają, że obie ofiary od dwóch tygodni pracowały dorywczo dla Przedsiębiorstwa Handlowo-Usługowego Macieja B., zarejestrowanego w wynajętym mieszkaniu przy ulicy Wawelberga 3 na warszawskiej Woli. Dziś mieszkają tam inne osoby. Macieja B. nikt na klatce nie kojarzy.

Z krajowego rejestru ewidencji gospodarczej wynika, że w 2015 roku jego spółka była podwykonawcą dla operatora strefy płatnego parkowania w podtoruńskiej Chełmży. Czyli zatrudniała inkasentów sprzedających kierowcom bilety parkingowe. Bywałem w tamtym czasie w Chełmży. Inkasenci już na pierwszy rzut oka sprawiali wrażenie ludzi w życiowych kłopotach – to się okaże ważne.

Pytam o Macieja B. w chełmżyńskim magistracie – nie pamiętają. W dokumentach jest tylko adnotacja o głównym operatorze strefy parkowania, za 12 miesięcy usługi skasował 94 tys. złotych. Ustalam jednak, że po roku 2018 Maciej B. zjawia się w Toruniu jako pośrednik w handlu nieruchomościami. Zamieszkuje na strzeżonym osiedlu przy ulicy Polnej 8. Macieja B. nie zastaję ani za pierwszym, ani za drugim, ani za trzecim razem. Rozmawiam z sąsiadami.

Ten z góry: – Słabo go znam, ale wydaje się kulturalnym człowiekiem. Przystojny albo raczej: mocno zbudowany. Jeździ dostawczakiem, ma jakieś przedsiębiorstwo. Mieszka sam. Kiedyś się zgadało, że jest byłym sportowcem, ale już nie pamiętam: kolarz czy kajakarz, jakoś tak… Ostatnio o niego policja pytała. Mówili, że chodzi o alimenty.

Ten z naprzeciwka: – Wiem tyle, że to biznesmen i chyba ma kłopoty. Szukają go ostatnio różni, nie tylko policja. Przez prawie dwa tygodnie jacyś w samochodzie pod klatką siedzieli, zdjęcia robili.

Spalony matiz realnie należał do PHU Macieja B., chociaż formalnie do innej firmy, bydgoskiej. Kupiony krótko przed wypadkiem nie został przerejestrowany. Kupującymi w imieniu PHU byli B. i Rafał Koczan.

– Był kochanym, dobrym człowiekiem, wesołym – mówi mi ojciec Rafała, Andrzej. Rozmawiamy w mieszkaniu na piętrze gomułkowskiego bloku na toruńskim Podgórzu. Ojciec i syn mieszkali tu razem, co także będzie istotne. Na stole stoją: pudełko czekoladowych ciastek i portret Rafała w ramce. – Uprawiał sporty: pływał, jeździł na rolkach, na nartach, ćwiczył podnoszenie ciężarów. Alkoholu nie nadużywał, narkotyków nie brał. Skończył liceum, a po maturze robił policealną szkołę dla informatyków. Obaj z bratem to umysły techniczne. Robota u Macieja B. miała być jego dodatkową, bo na stałe pracował w Dortechu.

Ta firma jest podwykonawcą spółki Multimedia – jednego z potentatów w branży domowego internetu i telewizji. Spółka matka ma 15 procent rynku w całej Polsce. Spółka córka działa w Toruniu i okolicy.

– Syn zakładał kablówkę w Chełmnie, w Chełmży, Wąbrzeźnie, Brodnicy. Miał mnie przyuczyć i mieliśmy pracować razem. Ale w połowie listopada, robiąc montaż na osiedlu Rubinkowo, poznał klienta, który go skontaktował z Maciejem B., a ten mu zaproponował dorobek w nieruchomościach. I od razu zatrudnił na umowę o pracę. Mnie coś śmierdziało, bo syn nie umiał powiedzieć, jak firma się nazywa, ani nie miał jednej choćby wizytówki, nie wziął też kopii umowy.

Bo kopii nie było. A oryginał B. i Koczan podpisali w dostawczaku na parkingu pod toruńskim Cinema City. Pracodawca sfotografował komórką dowód osobisty i prawo jazdy nowego pracownika, dał mu do podpisania kwit in blanco, dalej mieli się zdzwaniać.

– Doradziłem Rafałowi, aby zablokował dowód jako zaginiony, żeby ten B. nie wziął na niego kredytu i nie znikł – mówi mi Andrzej Koczan. – Ale facet się rzeczywiście odezwał. Dał pierwsze zlecenie.

Zleceniem była pomoc przy zakupie matiza w Bydgoszczy. Rafał pojechał tam razem z B. A potem odprowadził nowy nabytek na przegląd do umówionego wcześniej mechanika. Maciej B. wieczorem zapłacił mu 100 złotych, z ręki do ręki. I obiecał, że wkrótce Rafał dostanie matiza jako służbowe auto. Koczan wrócił do domu – i do ojca – bardzo zadowolony.

Trzeci raz pracodawca skontaktował się z Rafałem 28 listopada 2020, około 13.00. Dał kolejne zadanie: natychmiast obejrzeć pod Chełmnem działkę budowlaną. Ocenić, czy atrakcyjna.

– Syn nie miał żadnego doświadczenia ani w działkach, ani w mieszkaniach, więc byłem przekonany, że pojechał na miejsce z B. jako jego szofer. Noc nadchodzi, Rafał nie dzwoni, telefon ma wyłączony, ja już cały w nerwach, bo jemu się nie zdarza nie wrócić na noc do domu i jeszcze nie informować. Nazajutrz była niedziela, poszedłem na policję, tutaj, na Podgórzu, zgłosiłem zaginięcie. W poniedziałek dostałem przez znajomych wiadomość, że pod Chełmnem rozbił się jakiś matiz. Poszedłem na komisariat raz jeszcze. Zadzwonili przy mnie do Chełmna i mówią, że syn chyba nie żyje, a druga ofiara wypadku to nie jest Maciej B., tylko jakiś inny, nazwiskiem chyba Śliwiński.

Pogrzeb Rafała odbył się 28 grudnia. 40 dni później na adres ojca i syna przychodzi informacja o zaległej racie ubezpieczenia Rafała na życie. W ten sposób ojciec dowiaduje się, że syn miał polisę w Allianz. Nazywała się „Pakiet Bezpieczne Życie" i w związku z nieopłaceniem składki wygasła dwa dni po wypadku.

Na wezwaniu jest numer „opiekuna polisy". Ojciec dzwoni i słyszy, że wypłaty za śmierć jego dziecka – która ma wynieść przeszło 200 tysięcy – nie dostanie rodzina, lecz Maciej B. – tak zwany uposażony. To on ubezpieczył pracownika i zapłacił pierwszą składkę.

– 9 kwietnia przyszło kolejne pismo, z Avivy – ojciec pokazuje drugi list. „Panie Rafale! Informuję, że do dnia dzisiejszego nie otrzymaliśmy składki w wysokości 187 zł. W trosce o kontynuowanie ochrony ubezpieczeniowej proszę o jej uregulowanie na nr konta (…). Dyrektor Centrum Kontaktów z Klientami".

– Następne wezwanie dostałem z Warty. A potem jeszcze jedno pismo i jeszcze…

W połowie roku ojciec już wie, że syn był ubezpieczony przez swego pracodawcę w co najmniej pięciu towarzystwach. Suma należnych odszkodowań przekracza 3 miliony. We wszystkich przypadkach beneficjentem jest Maciej B.

– Już po odebraniu pierwszego listu, z Allianz, umówiłem się z policjantem prowadzącym śledztwo. Dowiedziałem się, że sprawa idzie na umorzenie. Zażądałem widzenia z prokuratorem nadzorującym. Trzy razy musiałem prosić. W końcu dostałem numer prokuratora Witolda Preisa. Pojechałem do niego wiosną, jeszcze było zimno. Miał dla mnie mało czasu, mówiłem o tych ubezpieczeniach, a on odpowiadał, że wie, co ja czuję, ale jest zajęty. W końcu dał mi do podpisania dokument, że chcę być świadkiem w śledztwie, i uspokoił, że na pewno sprawy łatwo nie zostawią. Dwa miesiące później wezwali mnie na przesłuchanie. Jadę do Chełmna, rozmawiam z policjantem i widzę, że ten nic nie pisze. Zażądałem zrobienia protokołu. Ale i tak w maju śledztwo umorzyli. Wtedy postanowiłem nająć adwokata.

Chełmińska policja i prokuratura coś tam jednak zrobiły. Ustalono, że drugi mężczyzna z matiza też był ubezpieczony na życie w kilku towarzystwach. I w jego przypadku uposażonym też jest Maciej B.

– Nie zapaliła się panu czerwona lampka? – pytam prokuratora Witolda Preisa. – Przecież is fecit, cui prodest. Sprawca to ten, kto odnosi korzyść.

– A ja panu powiem: audiatur alteram partem, niech pan wysłucha drugiej strony – odpowiada śledczy. – Ludzie giną w wypadkach i mają różne polisy. Nie możemy się zastanawiać nad każdym ubezpieczonym. Szatański pomysł na ubezpieczenie w kierunku późniejszego zabójstwa nikomu nie przyszedł do głowy. Przynajmniej początkowo. Bo potem sprawa faktycznie nabrała rumieńców.

– Ojciec Koczana wpadł na ten trop, zanim umorzyliście śledztwo. Można go było potraktować serio.

– Śledztwo zostało umorzone na podstawie opinii biegłych. Nie ustalono, kto kierował autem, i stąd umorzenie. Ale są prowadzone czynności zgodnie z artykułem 327 paragraf 1 i 3.

  • @ANTIFA_JAWORZNOOP
    link
    13 years ago

    Czyli śledztwo de facto się toczy (chociaż umorzone). Teraz prokuratura szuka nie tyle sprawcy wypadku, co jego organizatora. I nie tylko prokuratura w Chełmnie, ale i w Toruniu, bo na początku roku tutejsza rejonówka odebrała doniesienie o możliwości popełnienia przestępstwa od jednego z ubezpieczycieli. Wewnętrzny audyt w towarzystwie asekuracyjnym dopatrzył się sfałszowanego podpisu na wniosku o zawarcie umowy. Czy był to podpis Koczana, Śliwińskiego czy kogoś innego, śledczy nie chcą zdradzić.

    – Wezwano pana Macieja B. i postawiono zarzut usiłowania wyłudzenia ubezpieczenia – mówi prokurator Jarosław Kilkowski z toruńskiej okręgówki, która przejęła śledztwo od niższej instancji.

    – Nie zawnioskowaliście o areszt? – dziwię się.

    – Nie. Ale śledztwo jest rozwojowe. Mamy wielu ubezpieczycieli, którzy zgłaszają zastrzeżenia co do polis Rafała K. i Sławomira Ś. i innych osób.

    – Czyli gdyby Maciej B. nie fałszował podpisów pracowników, nikt by do prawdy nie doszedł?

    – To pańska opinia.

    Znalezienie owych „innych osób" zajmuje mi kilka dni. Spalony w matizie Sławomir Śliwiński (mieszkaniec Podgórza, jak Koczan) też został zatrudniony na wspomnianym parkingu pod kinopleksem. Potem spotykał się z Maciejem B. m.in. pod podgórskim kościołem św. Piotra i Pawła. Składał podpisy na jakichś papierach, dostawał drobne kwoty, które wydawał na wódkę. Był alkoholikiem w ostatnim stadium nałogu. Wyrzucany przez żonę z domu nocował na ulicy. A czasem w schronisku dla bezdomnych. Tam mógł mieć kontakt z Dariuszem Świtajskim, Leszkiem Czarnowskim i Dariuszem Rudawskim. Wszyscy byli zatrudnieni jako specjaliści w PHU, żaden nie sprzedał ani nie kupił dla swojego szefa żadnej nieruchomości, wszyscy mieli po kilka polis na życie i – uwaga! – dwaj pierwsi nie żyją od jesieni 2020. Odszkodowania za nich – polisy były niższe niż u spalonych w matizie – odebrał Maciej B.

    Noclegownia to długi, parterowy barak. Otwierany od 19.00. Rozmawiam z opiekunem Markiem Bukowieckim, potem z podopiecznymi, w końcu z kierownikiem Tomaszem Jurkiewiczem. Dowiaduję się, że Świtajski mieszkał w przytulisku zimą i wiosną 2020. Podobnie jak Śliwiński był uzależniony. Potrafił wypić stojący w korytarzu płyn do dezynfekcji rąk (właśnie zaczęła się pandemia). Zmarł w toruńskim szpitalu z powodu ogólnego wyniszczenia organizmu. Czarnowski był pensjonariuszem od 2016 do 2018 roku. Później pojawiał się w ośrodku sporadycznie. Zmarł prawdopodobnie na ulicy. Lokatorzy przytułku mówią: „Zapił". Mimo że między zawarciem polis na życie a śmiercią obu bezdomnych minęło raptem kilka tygodni, żadnego śledztwa nie wszczęto.

    Rudawski przemknął przez noclegownię „chyba pół roku temu". Nie wiadomo, czy żyje.

    – Żaden nie miał ani wykształcenia, ani przygotowania do handlu i nieruchomości – mówi pracownik schroniska. – Nie wyglądali na fachowców w jakiejkolwiek dziedzinie, źle wyglądali po prostu, a chyba żeby sprzedać mieszkanie, trzeba wyglądać dobrze.

    Mecenas Andrzej Pazdyga w swoim gabinecie na toruńskim rynku: – Klasycznymi słupami byli. Kiedyś na dane takich ludzi przestępcy zamawiali towary z odroczonym terminem płatności. Potem było popularne branie drogich kredytów na ich dokumenty. A teraz, jak widać, takie grube zagranie…

    Pracownik schroniska: – Takich ludzi różni wykorzystują cwaniacy. Niedawno był u nas komornik, bo ktoś na dowód podopiecznego kupił nowe porsche za pół miliona i wywiózł do Rosji. A inny nasz klient miał na siebie firmę ze Szczecina, i to jedną z większych na tamtym terenie. Teraz piszą do nas i przyjeżdżają detektywi z towarzystw ubezpieczeniowych. Słyszałem, że się już tych polis na życie zebrało jedenaście.

    Jedynym ubezpieczonym spoza schroniska był Rafał Koczan. – Do mnie też detektywi z towarzystw przyjeżdżali – mówi mi dalej jego ojciec. – Bardzo dużo wiedzieli. Przyznali, że gdyby nie to, że Rafał miał kogoś, kto się po jego śmierci zainteresował, sprawy by nie było. Poradzili mi ci detektywi, że jak chcę wyjaśnić sprawę śmierci syna, muszę pójść do mediów. Umówili mnie nawet z Polsatem.

    Reporter Polsat News Lech Dawidowicz miał więcej szczęścia ode mnie. Złapał Macieja B. przy domu. Zdaniem sąsiadów po tym właśnie spotkaniu „biznesmen" znikł z osiedla. Na nagraniu, które dostałem od Dawidowicza, dziennikarz pyta: „Dokąd jechali matizem Rafał Koczan i Sławomir Śliwiński?".

    Właściciel PHU: „Do końca nie wiem. Ja się nie włączam jeszcze na tym etapie. Jeżeli zna pan zasady pracy przedstawiciela handlowego, to doskonale pan wie, że dopiero kiedy pracownicy mają już klienta, który chce rozmawiać, dają mi informację, żeby temu tematowi poświęcić czas".

    „Przyczynił się pan w jakikolwiek sposób do wypadku samochodowego?".

    „Udam, że tego pytania nie słyszałem, bo to jest tragiczne wydarzenie i to pytanie jest szalone po prostu".

    „Cztery ubezpieczone przez pana osoby nie żyją".

    „Ja to określam po prostu jako przypadek losowy".

    Tym, który przeżył ubezpieczenie, jest Dariusz Rudawski, lat 55, rozwiedziony, uzależniony od alkoholu. Próbował zarabiać, handlując proszkiem do prania na wagę. Brał zasiłki z MOPS. Maciej B. pojawił się w jego życiu wiosną tego roku.

    – Dał synowi do użytku starą, rozklekotaną škodę – mówi jego matka. Oboje rodzice mieszkają w wieżowcu, dwieście metrów od biura prokuratora Kilkowskiego. – Miał niby tym samochodem jeździć i załatwiać dla pana B. jakieś jego sprawy.

    – Sprzedawać nieruchomości?

    – A gdzie tam, to przecież jest pijak! – wtrąca Rudawski senior. – Ja mu pieniądze dawałem, a on wszystko przechlał.

    Matka: – Ten pan B. od razu syna musiał ubezpieczyć. Bardzo mu zależało. Wziął od Darka dowód.

    Ojciec: – Nawet takiej roboty nie umiał trzymać.

    Matka: – Zwolnił się po dwóch dniach chyba.

    Ojciec: – Zawsze na manowcach.

    Matka: – Škoda się zepsuła. To było wiosną.

    Ojciec: – A teraz policja go zaprowadziła na świadka do prokuratury.

    Matka: – Syn będzie najważniejszym świadkiem przeciw temu panu. Szczęście, że nie zdążyli go zabić. Policja dała synowi numer, że jak tylko coś podejrzanego zauważy, naciska guzik i będzie radiowóz.

    Ojciec: – Bo on jest na liście do zlikwidowania.

    Matka: – Przecież ten pan B. ciągle jest na wolności.

    Pytam prokuratorów Kilkowskiego i Preisa, czy celowo puścili podejrzanego wolno, aby go obserwować i zbadać dalsze kontakty. Gdyby udało mu się odebrać wszystkie odszkodowania, zgarnąłby przecież około 6 milionów. Może pracuje dla kogoś większego od siebie? Może operacja „ubezpieczyć i zgarnąć odszkodowania" była (albo jest) prowadzona też w innym mieście?

    Prokuratorzy nie chcą się odnieść do tych spekulacji.

    Andrzej Koczan mówi, że podobne przypuszczenia wyraził jeden z detektywów z firmy ubezpieczeniowej.