Znowu wyciągam wam Onet zza paywalla. xD
W Narewce, wsi położonej osiem kilometrów od granicy z Białorusią, jest niewielki cmentarz, a na nim grób migranta z Nigerii. Zamarzł. I nikt nie wie na pewno, czy tak się bał, że nie poprosił o pomoc. Za to wszyscy miejscowi dobrze wiedzą, jak wygląda kryzys migracyjny: od dwóch lat w Białowieży stacjonują wzmocnione jednostki policji i straży granicznej, a lasy kryją ludzi, którym udało się uciec przez granicę i teraz starają się być niewidoczni.
Dziennikarz “Nowej Gaziety” był na granicy, rozmawiał z wolontariuszami i pytał, co tam się teraz dzieje.
Kryzys wywołany przez człowieka
Kryzys migracyjny na granicy polsko-białoruskiej rozpoczął się ponad dwa lata temu — latem 2021 r. W 2020 r., według służby granicznej, tylko 122 osoby próbowały nielegalnie przekroczyć polską granicę, podczas gdy w 2021 r. podjęto już prawie 40 tys. prób. W 2023 r. według oficjalnych danych takich prób było 20 tys.
Latem 2021 r. na tej granicy stały tłumy migrantów uciekających z Bliskiego Wschodu, którzy nie zostali wpuszczeni przez polską straż graniczną. Na funkcjonariuszy leciały kamienie.
Tak wyglądała kolejna próba szantażowania Europy przez Aleksandra Łukaszenkę w odpowiedzi na sankcje.
“Nałożyliście na mnie sankcje, a ja mam was chronić przed migrantami? Absolutnie nie jesteśmy winni, że poszła ta fala migrantów” — cytuje Łukaszenkę Białoruska Agencja Telegraficzna BelTA.
Łukaszenko zaprzeczył i nadal zaprzecza jakiemukolwiek udziałowi w katastrofie humanitarnej, pomimo licznych dowodów na to, że Białoruś przywozi tych ludzi z ich krajów, obiecując im pomoc w osiedleniu się w Europie i dostarczając ich do granicy w zorganizowany sposób.
Odpowiedzią polskiego rządu była budowa ogrodzenia: 180-kilometrowa konstrukcja o wysokości pięciu i pół metra, z czego pięć to stal, a kolejne pół metra to zwój drutu kolczastego, kosztowała budżet 370 mln dol.
Czy pomogło to uporać się z problemem?
“Ani jeden migrant, który zdecydował się przedostać do Polski, nie został zatrzymany przez mur. Jeśli migranci chcą tamtędy przejść, to przechodzą” — odpowiada Łukaszenko. Po części jest to prawda: można wspiąć się na ogrodzenie, można przecisnąć się między słupkami, a 180 kilometrów to nawet nie połowa długości całej strefy przygranicznej.
Tego lata polskie władze poinformowały, że 100 osób z oddziałów Grupy Wagnera rozmieszczonych na Białorusi zostało przeniesionych na granicę i zaczęły mówić o możliwości całkowitego zamknięcia granicy ze wschodnim sąsiadem.
Wielki płot
Grupa Granica zrzesza wolontariuszy, którzy pracują z migrantami. Pierwszymi wolontariuszami byli mieszkańcy Podlasia, regionu na granicy białorusko-polskiej, którzy mieszkają tam od pokoleń i znają ten obszar od podszewki.
Jednym z symboli pierwszej pomocy migrantom była zupa w szklanych słoikach: w tamtym czasie, latem 2021 r., na granicę przywieziono setki litrów tej zupy.
Później zaczęły pojawiać się organizacje publiczne, których głównym celem była pomoc migrantom złapanym po polskiej stronie. Grupa Granica w okresie od października 2021 r. do lipca 2023 r. zdołała pomóc ośmiu i pół tysiącom osób.
W Polsce nielegalne przekroczenie granicy podlega karze pozbawienia wolności do lat trzech, a pomoc w nielegalnym przekroczeniu granicy jest również przestępstwem.
Konwencja genewska przewiduje jednak “warunkową depenalizację” nielegalnego przekraczania granicy przez uchodźców. Oznacza to, że nie powinni oni podlegać karze, jeśli niezwłocznie skontaktują się z władzami i udowodnią, że uciekają przed zagrożeniem.
Po drodze z Warszawy do Białowieży, dzwonię do Bartka, koordynatora grupy. Wyjaśnia, czym zajmuje się jego organizacja: pomaga w dostarczaniu ciepłej i wody pitnej, żywności, ciepłej i nieprzemakalnej odzieży, pierwszej pomocy, porad prawnych przy rozpatrywaniu wniosków o ochronę międzynarodową. Wolontariusze starają się, aby wnioski te zostały przynajmniej przyjęte przez urzędników. Często działają również jako tłumacze w szpitalach i ośrodkach przetrzymywania migrantów.
Polskie bieda-wojsko na granicy z Białorusią. “Jedzenie kupujemy w Biedronce”
Osobom, do których udaje nam się dotrzeć, mówimy, co może się stać, jeśli zadzwonimy do straży granicznej, wezwiemy karetkę pogotowia, co może się stać po złożeniu wniosku o ochronę międzynarodową, Zdarza się, że te wnioski nie są nawet przyjmowane — mówi Bartek. —Nie możemy zabrać tych ludzi z lasu, bo mogłoby to zostać uznane za tworzenie warunków do nielegalnego przekraczania granicy.
Bartek kontynuuje: — Jest infolinia, gdzie można się z nami skontaktować i podać swoją lokalizację, liczbę osób. I powiedzieć, co jest potrzebne: woda pitna, żywność, odzież czy pomoc medyczna. Zabieramy ze sobą, co trzeba, i wyruszamy na poszukiwanie ludzi, którzy się z nami skontaktowali. Musimy jednak ich zostawić po udzieleniu pierwszej pomocy. To oni decydują, co robić dalej.
Na przykład, wraz z karetką, która została wezwana, przyjeżdża również straż graniczna: jeśli zgłaszamy telefonicznie, że potrzebujemy pomocy medycznej dla osób w lesie, dyspozytor od razu wie, że są to ludzie, którzy przekroczyli granicę, więc informacja jest natychmiast przekazywana straży — opowiada Bartek.
Po przybyciu straży granicznej istnieją dwie opcje. Pierwsza i najbardziej prawdopodobna: zostaniesz zabrany na linię graniczną i zawrócony na terytorium Białorusi przy użyciu siły fizycznej.
Drugą opcję można uznać za wielkie szczęście: zostaniesz przewieziony do biura Straży Granicznej, przyjmą twój wniosek o udzielenie ochrony międzynarodowej i umieszczą cię w strzeżonym ośrodku na czas nieokreślony. A w przypadku odmowy — deportują cię do kraju pochodzenia.
Granica to nie miejsce na spacery
Do Białowieży jest jeszcze ponad godzina drogi. Włączam radio i słucham wiadomości — im bliżej granicy, tym więcej mówią o migrantach. Po godzinie zatrzymuje mnie policja — chcą sprawdzić mój bagaż. Sprawdzają i pozwalają jechać dalej.
Nie wjeżdżając do miasta, postanawiam najpierw obejrzeć płot graniczny. Muszę zostawić samochód około kilometra od niego — droga nie nadaje się dla osobówki, ale można przejść pieszo. Nie dochodząc do płotu oddalonego o 40 metrów, zatrzymuję się: wzdłuż ogrodzenia przejeżdża samochód, a ja nie chcę zostać złapany w tym miejscu przez straż graniczną. W oddali słyszę znajomą melodię — to białoruski hymn narodowy grany po drugiej stronie płotu.
Z Aleksandrą spotykamy się w Białowieży: od ponad 15 lat pracuje w Stowarzyszeniu Pomocy Prawnej, a obecnie zajmuje się pomocą humanitarną dla migrantów na granicy.
Przyjechałam zobaczyć, co się dzieje i jak mogę pomóc — mówi dziewczyna. Regularnie chodzi z kolegami do lasu granicznego, gdzie straż łapie cudzoziemców Obecność wolontariuszy i pracowników organizacji humanitarnych zwiększa szanse na przyjęcie wniosku o ochronę międzynarodową i uniknięcie deportacji z powrotem na Białoruś.
Przebywanie w strefie przygranicznej nie jest zabronione, 15 metrów od pasa granicznego to dozwolona odległość. Ale, jak mówi Aleksandra, ludzie w mundurach uważają inaczej.
Stawiają patrole wzdłuż leśnej drogi i myślą, że mogą zakazać ludziom chodzenia po lesie — oburza się. — Doszło do absurdalnej sytuacji: szliśmy lasem, śledziło nas czterech stróżów prawa, trzech zbliżyło się do nas, potem nas otoczyli, nie pozwolili nam iść dalej, powiedzieli, że musimy poczekać, aż straż graniczna przyjdzie nas wylegitymować. To jest tutaj na porządku dziennym.
Ponawiane próby
Czy osoby, które zostały zawrócone na stronę białoruską, próbują ponownie przekroczyć granicę? — pytam.
Oczywiście — mówi Aleksandra. Wolontariuszka spotkała takich ludzi za pierwszym razem, gdy poszła do lasu. — Była tam grupa: trzech Afgańczyków, trzech Irakijczyków i dwóch Jemeńczyków. Byli już zatrzymywani i odsyłani na Białoruś, niektórzy kilkakrotnie.
Raz udało im się przejść kilkanaście kilometrów, ale zostali zatrzymani w jakiejś wiosce. Próbowali ubiegać się o ochronę międzynarodową, ale za każdym razem lądowali po drugiej stronie ogrodzenia.
Pewnego razu Aleksandra widziała, jak dziewczyna, która była w grupie migrantów, poroniła w lesie. — To było latem, mieliśmy ze sobą lekarza, który wiedział, co robić — wspomina. Na szczęście dziewczynę udało się uratować.
Tak bardzo bali się kolejnego spotkania ze strażą graniczną i deportacji za płot, że nie chcieli wezwać karetki.
Wielu migrantów, z którymi rozmawiała Aleksandra, chciałoby wrócić do domu. Tam ich życie jest zagrożone, ale jest przynajmniej jakaś pewność. Jeśli i tak muszą się ukrywać, to lepiej we własnym kraju. Ale to już nie wchodzi w grę: białoruska straż graniczna nie wpuści tych ludzi z powrotem.
“Po co tam jedziecie, tam nie jest bezpiecznie”
W Białowieży uderza obfitość sprzętu wojskowego — spotyka się go tu co kilka minut. Oprócz migrantów po drugiej stronie granicy znajdują się najemnicy z Grupy Wagnera: według różnych szacunków w strefie przygranicznej jest ich co najmniej setka. Polski rząd obawia się, że bojownicy przenikną na terytorium Polski pod przykrywką imigrantów, którzy próbują nielegalnie przejść granicę.
Gdyby nie pojazdy wojskowe i samochody straży granicznej, można by się poczuć, jakby się przyjechało na wieś na letni odpoczynek. Czyste powietrze, cisza, pola, Puszcza Białowieska oddalona o kilometr, można wypożyczyć rower. Ciszę przerywa dźwięk silnika dużego samochodu, w środku ludzie w kamuflażu. Czekam na Katarzynę, wolontariuszkę z Grupy Granica. Pisze, że się spóźni: zadzwoniła gorąca linia.
W normalnym życiu miałam własną kwiaciarnię — mówi mi Katarzyna, gdy siadamy w jednej z kawiarni. — Potem moje życie się zmieniło i dołączyłam w Białymstoku do grupy, która zajmowała się pomocą na granicy polsko-białoruskiej. Tam już zostałam. Najpierw byłem wolontariuszem, potem zostałam pracownikiem. Jestem na granicy już półtora roku.
Katarzyna koordynuje działania innych wolontariuszy — to rodzaj pracy biurowej, która zajmuje jej większość czasu: telefony, poczta, wiadomości. Jeśli trzeba, jedzie do lasu, pomaga w składaniu wniosków o ochronę, doradza migrantom, pomaga komunikować się z lekarzami w szpitalu.
Przypadki są bardzo różne — mówi. — Są ludzie w stanie wyczerpania fizycznego i psychicznego, ludzie z różnymi infekcjami, z zatruciami po wypiciu wody z bagien, ludzie z urazami. Na początku roku, zimą, granicę przekraczali głównie mężczyźni. Teraz większość z nich to kobiety. Zdarzało się, że osoba była zabierana do szpitala, leczona, a potem znów znajdowała się po białoruskiej stronie.
Najpoważniejszego urazu doznał mężczyzna po sześćdziesiątce. — Spadł z płotu — mówi Katarzyna.
Złamał dwie kości udowe, które naruszyły tętnice. Doszło do uszkodzenia wszystkich narządów jeden po drugim. W rezultacie, po trzech lub czterech tygodniach leżenia w śpiączce w szpitalu, zmarł.
Katarzyna ciągle odrywa się od naszej rozmowy: ktoś dzwoni, musi odpowiadać na wiadomości. — Trudno mi było zrozumieć sytuację i uświadomić sobie, że takie rzeczy w ogóle się zdarzają, że ludzie, którzy potrzebują pomocy, nie otrzymują jej — mówi.
Właściciel kawiarni przynosi nam rachunek. Pytam, jak jest teraz z gośćmi, czy coś się zmieniło od początku kryzysu migracyjnego.
Wiele się zmieniło— odpowiada. — Jest 30, a nawet 40 procent mniej ludzi. Ale to zrozumiałe: w wiadomościach piszą, że migranci chodzą tu po ulicach.
“Dajesz mu nadzieję i zostawiasz samego” Następnego dnia spotykam się z medykiem z grupy. Proponuje, żebyśmy poszli na wieżę widokową, zwykle nie ma tam ludzi. Lekarz dobrze pamięta swoją pierwszą wyprawę:
—Prawdziwa zima, noc, bardzo głęboki śnieg, do kolan, gwiazdy. Szukamy dwójki ludzi, którzy utknęli w lesie. Potrzebowali ciepłych rzeczy. Jeden z nich, jak się okazało, był w wieku mojego ojca. Wzruszyło mnie to, że ludzie w podeszłym wieku mogą się odważyć na coś takiego.
Zimą najczęstszym problemem jest hipotermia i odmrożenia, latem odwodnienie i zatrucia. Niektóre obrażenia są związane z użyciem siły fizycznej lub gazu pieprzowego. Według migrantów dzieje się tak zarówno ze strony białoruskiej, jak i polskiej straży granicznej.
Ludzie są uwięzieni. Z jednej strony są wypychani, z drugiej łapani, co mają robić? — mówi lekarz.
Pytam go, co sądzi o pozostawianiu ludzi w lesie.
Długo dobiera słowa. — To nie jest coś normalnego — mówi w końcu. — Tak, udzielamy pierwszej pomocy, dajemy podstawowe artykuły pierwszej potrzeby, ale zostawiamy tę osobę samą sobie. Słyszysz jego historię, o jego dzieciach, żonie i zdajesz sobie sprawę, że ten człowiek jest w beznadziejnej sytuacji: tam jest wojna, tutaj nie jest akceptowany, tam jest bity.
Przychodzisz z pomocą na chwilę, dajesz mu nadzieję i zostawiasz go samego. A ta pomoc nie zmienia kompletnie niczego w jego życiu. Ręka przestaje boleć, mdłości ustają, ale sytuacja pozostaje straszna.
Szczęściarze ze strzeżonego ośrodka
Jeśli migrantowi uda się złożyć wniosek o nadanie statusu uchodźcy, trafia do strzeżonego ośrodka dla cudzoziemców. W Polsce jest sześć takich zamkniętych miejsc. W Białymstoku przebywa obecnie około 60 osób — szczęśliwców, którzy nie zostali odstawieni za płot.
Początkowo do białostockiego ośrodka trafiały rodziny z dziećmi — mówi Paweł, który w Grupie Granica zajmuje się pomocą osobom oczekującym na decyzję służb migracyjnych. — Teraz są tam tylko mężczyźni, a zasady nieco się zmieniły. Możesz wejść, jeśli ktoś w ośrodku napisze oświadczenie, że jesteś przyjacielem lub krewnym. W określonych godzinach można przekazywać paczki. Ostatni posiłek jest około 17:30, a śniadanie jest o ósmej rano. To jest duża przerwa i ludzie po prostu proszą o przyniesienie jedzenia.
Według Pawła, to prawie więzienie: strażnicy w mundurach, problemy z opieką medyczną, umieszczanie ludzi w izolatkach za wykroczenia. Ale są spacery trzy razy dziennie, podczas gdy w innych ośrodkach wychodzą na spacer tylko raz. Jednak to, jak długo trwają takie spacery, zależy zazwyczaj od pracowników ośrodka.
Jest sala komputerowa, w której można przebywać godzinę dziennie. Kuchni nie używają, bo jej po prostu nie ma — osobom przebywającym w środku można przekazać tylko zupy w proszku, herbatę, kawę i słodycze.
Przekazujemy wszystko, co jest gotowe do spożycia, czego nie trzeba gotować — mówi Paweł. — Nie możemy dawać jedzenia w metalowych lub szklanych pojemnikach, bo administracja uważa je za niebezpieczne.
Czasami dochodzi do konfliktów: migranci decydują się na strajki głodowe. Najczęściej strajkują z powodu braku informacji, bo nikt im nie mów, jak długo będą musieli pozostać w ośrodku.
Według statystyk Urzędu do Spraw Cudzoziemców w 2022 r. o ochronę międzynarodową w Polsce ubiegało się 9,9 tys. osób. 75 proc. z nich to obywatele Białorusi, Rosji i Ukrainy, a tylko jedna czwarta to osoby z Bliskiego Wschodu i Afryki.
W przypadku obywateli krajów sąsiadujących z Polską proces rozpatrywania sprawy trwa do sześciu miesięcy; w rzeczywistości w 2022 r. średni czas rozpatrywania wniosku został skrócony do czterech miesięcy. Ale nie dla wszystkich: według Pawła rekordowy czas oczekiwania wynosi 22 miesiące.
Przed powrotem do domu postanawiam zatrzymać się na cmentarzu w sąsiednim mieście. Wolontariusze mówią mi, że znajduje się tam grób jednego z migrantów.
Jeden zakręt, drugi, trzeci, czwarty, w lusterku wstecznym ten sam samochód straży granicznej. Włączają niebieskie sygnały — musimy się zatrzymać. Podchodzi do mnie pogranicznik, przedstawia się, pyta, co tu robię.
Ostrzeżono mnie, że Białorusin w strefie przygranicznej, w dodatku dziennikarz, może wzbudzić podejrzenia. Podczas gdy jeden z żołnierzy sprawdza moje dokumenty i dzwoni do przełożonych, ja odpowiadam na pytania jego kolegi. Nie podobają im się moje odpowiedzi. Oddają mi dokumenty i ostrzegają:
Jeśli zobaczę cię z wiesz kim, wyrzucimy cię na Białoruś.
Próbuję dowiedzieć się z kim, ale nie odpowiadają.
Na cmentarzu szukam grobu migranta — jest w kącie. Ganiyu Olashile Raji. Zmarł 12 grudnia 2021 r. Według wolontariuszy ciało Nigeryjczyka znaleziono we wsi Olchówka w pobliżu domów mieszkalnych — zamarzł. Nie wiadomo, czy bał się zapukać, czy też nie miał już sił. Prawie dwa lata później na grobie nadal wbity jest tymczasowy drewniany krzyż: zwykle taki krzyż jest usuwany po roku i instalowany jest nagrobek.