Obywatele tego południowoamerykańskiego kraju właśnie kończą pisać dla siebie nową konstytucję. Jeśli im się uda, zakończą pośmiertne rządy Augusto Pinocheta.

Santiago de Chile jest miastem, które się czyta – którego mury budynków krzyczą do zdarcia gardła. „Dość przemocy kolonialnej, kapitalistycznej i patriarchalnej!”. „Dość grabieży! Miedź, lit i złoto są nasze!”. „Chcemy jednego systemu opieki zdrowotnej”. „Woda to prawo, nie biznes”. „Nie masz macicy, nie zabierasz głosu!”. „Nowa Konstytucja musi być feministyczna”. Każdego dnia na murach przybywa tekstów do czytania, choć większość to pamiątka po masowym, wielomiesięcznym buncie z 2019 r. Dwa lata później ów bunt wyniósł do władzy pokolenie trzydziestoletnich aktywistów, na czele z nowym prezydentem Gabrielem Boricem. A chwilę wcześniej doprowadził do wyboru konstytuanty, która kończy właśnie pisać ustawę zasadniczą. Nowa konstytucja ma zmienić reguły gry w kraju, który jest kolebką neoliberalizmu – systemu absolutnej przewagi prywatnego nad publicznym i społecznych nierówności.

Podobne hasła można sobie poczytać na ulicy przed starym budynkiem kongresu, w którym obraduje konstytuanta. Codziennie zbierają się tu propagatorzy różnych spraw, jest okazja, by z kimś porozmawiać i pokłócić się nie na żarty. Zwolennicy i przeciwnicy nowej konstytucji skaczą sobie do gardeł. To bitwy na słowa, pieśni i tańce; także na fochy i miny. Polityczny jarmark.

Ale czas na Wielką Zmianę jest nie całkiem szczęśliwy. Pandemia zachwiała gospodarką, napaść Rosji na Ukrainę wywindowała ceny paliw i energii, a więc wszystkiego dookoła. Chilijski bunt wybuchł jednak kilka miesięcy przed pandemią, nie dało się go tak po prostu zatrzymać. Na rewolucję zresztą nie ma dobrego czasu. Albo: zawsze jest tak samo dobry.

Bunt, który zrodził konstytuantę, zaczął się od podwyżki cen biletów komunikacji miejskiej o 30 peso. Ludzie szybko ukuli bon mot, że nie chodzi o 30 peso, a o 30 lat. O czas, jaki miały demokratyczne rządy – centrolewicowe i prawicowe – żeby posprzątać po dyktaturze Augusto Pinocheta (1973–90). To dyktatura urządziła wciąż panujący tutaj ład, w którym niemal wszystko jest prywatne, a dostęp do dóbr i usług – gdzie indziej publicznych – jest tu całkowicie zależny od wysokości dochodów. Resztki publicznego, np. część szkół i szpitali, są dramatycznie niedoinwestowane i istnieją chyba tylko po to, by dowodzić, że prywatne jest zawsze lepsze.

Demokraci przejęli ten model i przez 30 lat go nie naruszyli, albowiem dyktatura zachowała coś, co w teoretycznej refleksji nazywa się hegemonią kulturową. Najprościej: chodzi o dominujące przekonania, które stają się w umysłach ludzi tak „normalne” i tak „naturalne”, że nie sposób ich podważyć; są przezroczyste. Przez długie lata nawet część lewicy, nie zawsze świadomie, mówiła o wielu kwestiach językiem prawicy. A gdy próbowała mówić swoim, nie była w stanie nikogo przekonać. Dopiero bunt 2019 r. zapoczątkował zmianę.

Klasowe nierówności i hierarchie w Chile mają dodatkowo gwarancję w konstytucji z epoki dyktatury. A w rozproszonym kongresie i zachowawczym ze względu na swą konstrukcję prawną senacie nigdy nie udało się zawiązać większości, która byłaby zdolna zmienić rozmaite ustawy, mające konstytucyjne umocowanie; m.in. edukacyjną i emerytalną. To z kolei miało skutki: ograniczenie szans na zasypanie przepaści społecznych.

Kończąca prace konstytuanta ogłosi wkrótce tekst, który wywróci te stare reguły gry.

Granice boiska – Rewolucja? Na pewno nie taka, jak te w XX w. One miały jako horyzont wymarzone społeczeństwo. W tej naszej nie ma końcowego portu, więc to chyba nie rewolucja. Nam chodzi o to, by wszyscy zmieścili się na łodzi i wspólnie decydowali o kierunku w jakim płyniemy – opowiada z pasją Patricio Fernandez, na co dzień pisarz, od prawie roku deputowany w konstytuancie. – Jednak w sensie społecznym i kulturowym da się uzasadnić, że to rewolucja.

Co ma na myśli? Że do ciał podejmujących decyzje włączane są kolejne grupy do tej pory wykluczane. Ludzie z oddolnych ruchów społecznych, z wiosek i małych miejscowości. Działacze walczący w interiorze o dostęp do wody, której zasoby kontroluje prywatny agrobiznes. Rdzenni mieszkańcy, upominający się o autonomię i poddawani surowym represjom. Przede wszystkim kobiety.

– To wielka rewolucja kobiet – mówi Manuela Royo, deputowana z ruchu walczącego o dostęp do wody i prawa rdzennych mieszkańców. Wierzy, że z nowej konstytucji wyłoni się „demokracja parytetowa”. Ale, jak mówi, patriarchat nie zniknie ot tak.

Od deputowanych mężczyzn słyszę kilkakrotnie, że w konstytuancie to kobiety, które stanowią połowę składu (plus jedna), są motorem zmian. – Dopuszczenie kobiet do podejmowania decyzji na równych prawach to zmiana na skalę zniesienia niewolnictwa – mówi Fernandez, mając na myśli nie tylko Chile, lecz trend obecny w wielu częściach świata. Jednak to Chile, gdzie kobiety długo trzymano w przedpokoju salonów władzy, staje się teraz awangardą.

Inne idee nowej konstytucji wykładają mi także Daniel Stingo, prawnik i sympatyk nowego rządu, oraz Natividad Llanquileo, prawniczka z ludu Mapucze. Streszczam najważniejsze wątki.

Przede wszystkim skończy się państwo nazywane „pomocniczym”, czyli takie, które nie odgrywa znaczącej roli w polityce społecznej. Zastąpi je państwo „społecznych praw” – do godziwej i bezpłatnej edukacji, służby zdrowia, emerytury, dostępu do wody. Nie znaczy to, że rynkowy kapitalizm zostanie zastąpiony etatyzmem; intencją większości deputowanych jest zaangażowanie państwa jako ważnego, choć nie jedynego, motoru rozwoju.

Nastąpi decentralizacja, bo obecnie pępkiem Chile jest stolica, w której mieszka co trzeci obywatel. Decentralizacja znajdzie wyraz w nowej konstrukcji parlamentu – senat zostanie zastąpiony izbą regionów. System polityczny pozostanie najpewniej prezydencki. Tradycja i przywiązanie do przywódcy – symbolu, nawet wśród reformatorów, wzięły górę nad innymi propozycjami. Zmienią się też – zgodnie z wymaganiami ekologicznymi – prawne standardy eksploatacji surowców, z których żyje Chile, przede wszystkim miedzi, litu i innych metali pożądanych na rynkach światowych.

– Nastąpi koniec państwa narodu w stylu XIX-wiecznym – mówi Fernandez. – Nowe Chile będzie uznawało zróżnicowanie etniczne na swoim terytorium. W Chile żyją rdzenni mieszkańcy należący do 10 grup etnicznych: Mapucze, Ajmara, Keczua, Rapa Nui, Diaguitas, Atacameńos, Collas, Changos, Kawashkar, Yagán – i stanowią 10 proc. ludności kraju.

Dzień, w którym konstytuanta przyjęła pierwszy artykuł nowej konstytucji, był swego rodzaju świętem. Deputowani ogłosili, że Chile stanie się „socjalnym i demokratycznym państwem prawa”, „wielonarodowym” i „solidarnym”. Konstytucja oczywiście nie zmieni od razu życia ludzi – ona wyznaczy na nowo granice boiska i zmieni reguły gry. Prawdziwa rozgrywka dopiero się zacznie.

Bici z prawa i lewa W konstytuancie, jak w całym Chile, wciąż kluczowy jest podział na lewicę i prawicę, choć istnieją różne lewice i różne prawice. W zgromadzeniu nie ma przedstawicieli partii jako takich, ale wiadomo, który komitet czy deputowany jest lewicowo-progresywny, a który zachowawczo-prawicowy. Tych ostatnich jest zaledwie 37 w 155-osobowym zgromadzeniu.

– Uprawiają notorycznie obstrukcję – mówi o przeciwnikach Stingo, który jest jednym z liderów bloku progresywnego. – Przykład: w czasie jednego z posiedzeń plenarnych zgłosili 160 poprawek, które właśnie upadły w komisjach. Oni chcą wywrócić cały ten proces.

Inaczej widzi to Barbara Rebolledo, znana prezenterka TV, deputowana z umiarkowanego odłamu prawicy. – Zgłaszałam rozmaite propozycje, np. włączenia leczenia uzależnień od narkotyków w system opieki zdrowotnej [wbrew logice kryminalizowania konsumpcji], ale odrzucono je tylko dlatego, że wyszły z prawicy. Podobnie było z postulatem leczenia niepłodności jako gwarantowanym prawem. Chcą nas anulować, najlepiej, jakbyśmy nie istnieli.

Jak płachta na byka działają na prawicę postulaty autonomii rdzennych mieszkańców Chile. – Oni nie mogą przełknąć określenia, że Chile będzie państwem „wielonarodowym” – mówi Fernandez. – Im się wydaje, że to będzie koniec Chile.

Rebolledo unika komentarza w tej sprawie i szybko przechodzi do kontrowersyjnych szczegółów. – Lewica chce przyznać rdzennym ludom autonomię w sprawach wymiaru sprawiedliwości, bo te rządzą się często prawem zwyczajowym. Kto więc będzie osądzał w sprawach przemocy domowej, częstej w tych społecznościach?

Pytam o to deputowaną z ludu Mapucze, Natividad Llanquileo, która jest prawniczką. – To sztucznie wymyślony problem. Granicą niezależności naszych sądów będą powszechnie uznane prawa człowieka.

Wątpliwości jednak pozostają. Autonomii sądów rdzennych mieszkańców – a i trochę samej autonomii – obawiają się też niektórzy progresiści. Nie ma wątpliwości, że opresorem w konflikcie jest państwo chilijskie, a rany zadane rdzennym mieszkańcom są świeże. Mapucze mieli traktaty graniczne z koroną hiszpańską, podbiło ich dopiero państwo chilijskie pod koniec XIX w. Wśród rdzennych mieszkańców są zwolennicy autonomii, ale są i tacy, którzy chcieliby osobnego państwa. To najtrudniejszy z konfliktów, jakimi musi administrować nowy rząd.

Krytyka prac konstytuanty miewa też kolor intensywnie czerwony. Oto przed budynkiem, w którym obradują deputowani, dwóch działaczy z Komitetu na rzecz Nacjonalizacji Miedzi, Victor Baras i Marcelo Castillo, przekonuje mnie, że w środku siedzą sami zdrajcy, że prezydent Boric to zdrajca. Tak, bo obiecywali, że pieniądze z eksportu miedzi i innych surowców pójdą na programy społeczne, a teraz nie chcą wywłaszczyć prywatnych kopalni. Nic się nie zmieni!

Konfuzję tłumaczy nieformalny doradca obozu progresywnego, ekonomista Hassan Akram, który – tak samo jak krytycy prac konstytuanty – uważa, że finansowanie polityki socjalnej z zysków z eksportu miedzi to dobry pomysł. – Wywłaszczenie zagranicznych firm oznaczałoby jednak, że statki z wydobytym przez nie surowcem stałyby latami w

  • @TadeuszOP
    link
    12 years ago

    portach, ponieważ koncerny procesowałyby się z państwem chilijskim w międzynarodowych sądach arbitrażowych. I by wygrały. Lepiej zostawić wydobycie miedzi częściowo prywatnym firmom, jak obecnie, i nałożyć na nie wyższe podatki od zysków.

    Tak zrobił kilkanaście lat temu rząd Evo Moralesa w Boliwii, ograniczając zyski z gazu i ropy prywatnych koncernów na korzyść państwa. Zagraniczni wydobywcy straszyli wycofaniem technologii, ale zostali. Nawet kilkakrotnie mniejsze zyski warte były przełknięcia straty.

    Wewnątrz konstytuanty progresiści też bywają atakowani „z lewa”, ale to ataki o charakterze folklorystycznym. Deputowana Maria Rivera, trockistka, sugerowała zniesienie trójpodziału władz, ale na nikim nie zrobiło to wrażenia.

    Od kilku rozmówców słyszę, że konstytuanta – wraz ze swoim folklorem – to najbardziej demokratyczne gremium, jakie kiedykolwiek istniało w Chile. Zamożni i biedni, wykształceni i samoucy, ze stolicy i z prowincji, biali i niebiali, binarni i niebinarni, starsi i młodzi (połowa deputowanych ma mniej niż 40 lat). Czasem to wszystko robi jednak wrażenie ucieleśnionego chaosu.

    Narodowa schizofrenia – Głównym przeciwnikiem na co dzień są środki przekazu, które należą w całości do prawicy – ubolewa Stingo, gdy pytam o sondaże krytycznie oceniające pracę konstytuanty. – Media wykorzystują każde potknięcie, każdą niemądrą wypowiedź, żeby stworzyć wrażenie, że wszystko to jest jakąś farsą. Wmawiają nam radykalizm, komunizm, że chcemy zrobić z naszego kraju Wenezuelę, Nikaraguę, Kubę. A tymczasem proponujemy umiarkowane zmiany w duchu socjaldemokratycznym.

    Prawdziwą plagą, która wpływa na wizerunek konstytuanty, są fake newsy. Że chce zmienić nazwę kraju, flagę, hymn, a nawet taniec narodowy. I że chce skończyć z demokracją. Sondaże ukazują, że fałszywe newsy o konstytuancie i nowej konstytucji docierają do niemal dwóch trzecich Chilijczyków.

    Konstytuanta miała, istotnie, fatalny start. Straciła pierwsze 3 z 12 miesięcy, jakie parlament dał jej na napisanie konstytucji. Teraz pracuje w morderczym tempie. – Są dni – opowiada Fernandez – kiedy zaczynamy głosowania rano, a kończymy o 2 w nocy. I na tym nie koniec, bo potem są spotkania w swoich gremiach, dyskusje… Wspaniale w tym uczestniczyć, ale chciałbym już wrócić do mojego życia. Jesteśmy wyczerpani, a część chaosu bierze się z tempa, w jakim pracujemy.

    A nie można by przesunąć daty granicznej ukończenia projektu konstytucji? – dopytuję. Okazuje się, że nie – i powtarza to kilkoro rozmówców. Konstytuantę wybierano w 2020 r. pod presją ulicy; dziś część buntowniczej energii uleciała. Co ważniejsze, zmienił się skład parlamentu – obecna większość nie marzy o nowej konstytucji i nie zgodziłaby się na przedłużenie daty finalnej – 4 lipca.

    – Jesteśmy jako społeczeństwo… schizofreniczni – spekuluje Fernandez, intonując zdanie, jak gdyby było pytaniem. I sięga do historii: Chile było w awangardzie egalitarnych zmian w latach 60. i na początku 70., a zmiany te rozpoczęli nie socjaliści czy komuniści, lecz chadecy. Salvador Allende rozwinął je w latach 1970–73. Chile budziło nadzieję, że możliwa jest droga do socjalizmu bez zbrojnej rewolucji – inaczej niż na Kubie. A potem, wraz z dyktaturą Pinocheta, stało się symbolem odwrotu od egalitaryzmu, usztywnienia dawnych klasowych podziałów, wykopania nowych nierówności.

    – Spójrz – mówi Fernandez. – Bunt z 2019 r. miał poparcie ponad 80 proc. ludzi. Nowa konstytucja też. A teraz? Ogromną część Chilijczyków niepokoją zmiany. Bo jesteśmy konserwą? Owszem, mamy konserwatywną elitę i media. Jak w takich okolicznościach przełamać hegemonię prawicy w umysłach ludzi?

    Wydaje się, że podziały w Chile zastygły pół wieku temu. Nie licząc krótkich rozbłysków buntu, połowa obywateli popiera zmiany i blisko połowa im się sprzeciwia. Tak samo było za rewolucji Allende i w trakcie referendum, które odsunęło Pinocheta od władzy ponad 30 lat temu. Różnica między „za” i „przeciw” jest od pół wieku niewielka – Chile było i pozostało spolaryzowane.

    Daniel Stingo nie wierzy sondażom, które sugerują, że we wrześniowym referendum Chilijczycy odrzucą nową konstytucję (takie pojawiły się w ostatnich tygodniach). Badania telefoniczne są zawsze skrzywione, mówi. Czuje poparcie ulicy. Uważa, że 50 lat po rewolucji Allende Chile dostało drugą szansę. Jeśli ją zmarnuje, kolejna nieprędko się powtórzy.

    ARTUR DOMOSŁAWSKI Z SANTIAGO DE CHILE

    Polityka 26.2022 (3369) z dnia 21.06.2022; Świat; s. 53 Oryginalny tytuł tekstu: “Chile od nowa”

    Artur Domosławski Przez lata pracował w „Gazecie Wyborczej”, aktualnie w „Polityce”. Zdobywca tytułu Dziennikarz Roku 2010. Wydał bestsellerową książkę „Kapuściński non-fiction”, która wywołała żywą publiczną debatę. Reporter, specjalizuje się w tematyce Ameryki Łacińskiej, Afryki i Bliskiego Wschodu.