Były prezydent Brazylii znów ubiega się o urząd. Sondaże dają mu przewagę nad Jairem Bolsonaro, niespecjalnie szkodzą mu nawet antyukraińskie wypowiedzi o wojnie. To polityczne zmartwychwstanie rodem z filmu. Luiz Inácio Lula da Silva, legenda za życia, swego czasu symbol triumfu ruchów robotniczych w Ameryce Łacińskiej i lider całego Globalnego Południa, wraca bić się o prezydenturę. Odszedł w 2010 r. i został oskarżony o udział w największym w historii kontynentu skandalu, obejmującym co najmniej pięć krajów. Skazano go za korupcję, a potem uniewinniono, bo Sąd Najwyższy dopatrzył się nieścisłości w śledztwie. Dziś jest na wolności, znów kieruje poobijaną lewicą i pewnie idzie po władzę.

Lula nie był cudotwórcą Przez 12 lat, jakie upłynęły od jego rządów, Brazylia mocno się jednak zmieniła. Kiedy obejmował władzę w 2003 r., była wielka wyłącznie pod względem obszaru i populacji. Politycznie i gospodarczo miała mało do powiedzenia, zwłaszcza poza kontekstem latynoamerykańskim. Niesprawna administracja, gospodarka skupiona na surowcach i kontrolowana przez bogate kreolskie elity z Rio de Janeiro i São Paolo, miliony mieszkańców żyjących poniżej granicy ubóstwa – to pełniejszy obraz kraju tamtych lat. Prawdziwszy niż pocztówki z karnawałowego sambodromu czy cukierkowe zdjęcia tłumów grających w piłkę nożną na każdym roku.

Lula nie był cudotwórcą, ale sporo zmienił. Skupił się na biednych, wykluczonych, klasie robotniczej, z której sam się wywodził. Programem dopłat bezpośrednich Fome Zero (Zero Głodu) do walki z biedą i niedożywieniem zredukował nierówności aż o 20 proc. Wydatnie przyczynił się też do poprawy ogólnego stanu zdrowia zwłaszcza najmłodszych Brazylijczyków i częstszej ich obecności w szkole. Ponadto wybijał kraj na niezależność na globalnej scenie. Krytykował kolejnych prezydentów Stanów Zjednoczonych, nie po drodze było mu i z Bushem juniorem, i z Obamą. Zachęcał do zacieśniania współpracy handlowej w ramach latynoamerykańskiego paktu gospodarczego Mercosur – choć sceptycy zarzucali mu, że robił to w sposób autorytarny, wykorzystując dominującą pozycję Brazylii.

Budował sojusze transoceaniczne, nawet jeśli partnerzy, w tym Rosja Władimira Putina i Chiny Hu Jintao, nie byli łatwi w obsłudze ani przesadnie przywiązani do idei demokratycznych rządów. Dla Waszyngtonu był solą w oku, dla Europy – twardym orzechem do zgryzienia, dla krajów rozwijających się – wzorem do naśladowania.

Sprawa myjni samochodowej Z nieba do piekła zleciał w wyniku śledztwa korupcyjnego, nazywanego „myjnią samochodową” – od miejsca, w którym zostało odkryte. Początkowo dotyczyło prania brudnych pieniędzy, z czasem pracownicy prokuratury w Kurytybie odkryli powiązania ze ścisłą elitą polityczną i biznesową. Zamieszani okazali się szefowie Petrobrasu, brazylijskiego koncernu paliwowego, którzy za płatną protekcję mieli przyznawać kontrakty na zlecenia budowlane i inżynieryjne. Tropy prowadziły też na szczyt władzy – oprócz Luli w stan oskarżenia zostali postawieni m.in. skarbnik Partii Robotniczej (PT) João Vaccari Neto oraz przewodniczący senatu Fernando Collor de Mello.

Wszyscy mieli albo składać propozycje korupcyjne, albo uprawiać tzw. korupcję bierną – wiedzieli i tolerowali płatną protekcję. Lula miał sporą szansę uniknąć procesu, bo jego następczyni Dilma Rousseff w 2016 r. chciała powołać go na stanowisko szefa swojej kancelarii, ekwiwalent roli premiera w europejskich demokracjach. Dałoby mu to immunitet, ale nominację zablokował Sąd Najwyższy. Dwa lata później, już po apelacji, Lula usłyszał wyrok skazujący: 12 lat więzienia za korupcję. W 2021 r. Sąd Najwyższy cofnął orzeczenie, stwierdzając, że prokurator generalny Sergio Moro był w śledztwie stronniczy. Moro też chciał walczyć teraz o prezydenturę.

„Trump tropików” nieco się odbił Lula wrócił – i wszystko wskazuje, że ponownie wygra. Według think tanku Council of the Americans popiera go 41 proc. wyborców. Wynik utrzymuje się na stałym poziomie, w ostatnich miesiącach wahał się między 40 a 43 proc. poparcia. Lekko wzrosły słupki jego kontrkandydata Jaira Bolsonaro. Po katastrofalnych dwóch latach, kiedy z powodu pandemicznego negacjonizmu, recesji i wzrostu przestępczości odsetek pozytywnych ocen jego rządów nie przekraczał czasami nawet 10 proc., „Trump tropików” nieco się odbił. Pomogła mu w tym wygaszająca się zaraza, przyspieszenie w handlu międzynarodowym oraz konserwatywny (jeszcze bardziej) zwrot w polityce krajowej.

Ten ostatni ruch przynosi mu zresztą najwięcej korzyści, pomaga cementować elektorat. Według sondażowni Datafolha cztery czynniki, za które wyborcy cenią Bolsonaro najbardziej, to kierowanie się wolą Boga przy podejmowaniu decyzji, obrona tradycyjnych wartości rodzinnych, walka z przemocą i niezgoda na korupcję. Dla porównania: w elektoracie Luli (jednak szerzej rozpoznawalnego) kluczowe są: stanie po stronie biednych, walka z głodem, doświadczenie polityczne i przeciwdziałanie bezrobociu. Trudno o bardziej polaryzującą dwójkę kandydatów.

Lewica powróci? Jeśli wybory się odbędą Wracający lider ma więc szansę wyciągnąć lewicę z niebytu – oczywiście zakładając, że zaplanowane na 2 października wybory w ogóle się odbędą. A to nie jest wcale zagwarantowane, biorąc pod uwagę autorytarne zapędy Bolsonaro. Jego zwolennicy przypominają (nie przez przypadek) radykalnych popleczników Trumpa w USA. Formują się w rozmaite podgrupy, nierzadko o silnym zabarwieniu paramilitarnym. Bolsonaro mobilizuje ich przede wszystkim na WhastAppie i Telegramie, suflując im retorykę oblężonej twierdzy. Jego zdaniem opozycja, działając w zmowie z jego wrogiem nr 1, czyli Sądem Najwyższym, chce ograniczyć mu prawo startu w wyborach.

Jakiekolwiek byłyby więc wyniki 2 października, Bolsonaro już wie, że wybory nie będą demokratyczne. Śladem Trumpa szuka dowodów fałszerstwa, przy czym w przeciwieństwie do byłego prezydenta USA robi to jeszcze przed samą elekcją. Za słowami idą czyny, i to groźne. Kiedy w kwietniu Sąd Najwyższy skazał za publiczne groźby pod adresem sędziów kongresmena Daniela Silveire′a, zwolennika prezydenta, Bolsonaro ułaskawił go w mniej niż 24 godziny. Sędziowie nie idą z nim na konfrontację, bo boją się otwartego wezwania do przemocy, a nawet odwołania wyborów.

Lula krytykuje Zełenskiego Luli nie szkodzi z kolei nawet wojenny symetryzm. Komentując wydarzenia w Ukrainie w okładkowym wywiadzie dla magazynu „Time”, stwierdził, że Wołodymyr Zełenski odpowiada za wojnę w takim samym stopniu co Putin. Nie bez winy są też NATO, USA i Unia Europejska, które zdaniem Luli powinny były zakomunikować od razu władzom w Kijowie, że Ukraina nie ma szans na wejście do Sojuszu. Wtedy, twierdzi brazylijski polityk, inwazja by się nie wydarzyła. Popularność Zełenskiego na Zachodzie ewidentnie mu przeszkadza, bo posunął się nawet do stwierdzenia, że [o wojnie] „trzeba rozmawiać poważnie. To fajne, że był dobrym komikiem, ale nie powinno się prowadzić wojny tylko po to, żeby mógł o niej mówić w telewizji”.

Jordi Amaral i James Bosworth, analitycy z firmy doradztwa politycznego Hxagon, za najbardziej prawdopodobny na październik uważają następujący scenariusz: Bolsonaro przegra, podejmie próbę puczu w bliżej nieokreślonej formie – i znowu polegnie. Brazylijska demokracja, piszą Amaral i Bosworth, przetrwa, choć przyjemnie w okresie okołowyborczym nie będzie. Urzędujący prezydent ma coraz mniejsze szanse na uczciwe zwycięstwo. Zbadane przez Datafolha przepływy elektoratów pokazują, że aż 23,6 proc. osób, które głosowały na niego w 2018, dzisiaj popiera Lulę. To bardzo dużo, biorąc pod uwagę, jak skrajnie odmienni są ci kandydaci. Przy Bolsonaro została tylko nieco ponad połowa pierwotnego elektoratu (53,6 proc.). Aż 10 proc. chce z kolei głosować na kogoś innego – w tej grupie długo prowadził wspomniany prokurator, były minister sprawiedliwości Sergio Moro, ale on z wyścigu wycofał się 31 marca. Wszystko więc wskazuje na spektakularny triumf Luli. I dalsze polityczne turbulencje, wykraczające daleko poza Brazylię.

Mateusz Mazzini Socjolog, reporter, latynoamerykanista. Absolwent Uniwersytetu Oksfordzkiego, doktorant w Instytucie Filozofii i Socjologii Polskiej Akademii Nauk. Pisze o krajach Ameryki Łacińskiej, Globalnego Południa oraz wydarzeniach na Zachodzie i Południu Europy. Nominowany do Grand Press 2020 w kategorii „reportaż prasowy”. Współpracuje z „Gazetą Wyborczą”, „Polityką” i „Przeglądem”, publikował również m.in. w „Washington Post”, „Foreign Policy”, „El Pais" i „Foreign Affairs”.