“Agent Krzysiek” prowadził operację CBA o kryptonimie “Chryzantema”, podczas której zatrzymano m.in. Mariusza P., krewnego Przemysława Czarnka. W rozmowie z Onetem wyjaśnia, w jaki sposób ówczesny szef CBA Ernest Bejda uratował karierę polityka PiS i dlaczego w aferę wrobiono Piotra Kowalczyka, który w przeszłości doprowadził PiS do utraty władzy w Lublinie.
Krzysztof był agentem Centralnego Biura Antykorupcyjnego w Lublinie w latach 2009-2019. Pracę dostał dzięki poręczeniu dwóch polityków PiS — Jarosława Zdrojkowskiego i Elżbiety Kruk
"Agent Krzysiek" prowadził operację o kryptonimie "Chryzantema". Kontrolą operacyjną był w niej objęty Mariusz P., krewny Przemysława Czarnka — wówczas wojewody lubelskiego. W sprawie występował również wojewódzki konserwator zabytków, który podlega wojewodzie
— Powoływał się (Mariusz P. — red.) na wpływy u Przemysława Czarnka. Było nawet spotkanie w urzędzie wojewódzkim. Zresztą kontaktował się z wojewodą również w innych sprawach, np. prosił o pomoc przy szybszym załatwieniu paszportu lub karty stałego pobytu dla swojego kolegi. Do urzędu wojewódzkiego wchodził — przepraszam za wyrażenie — jak do kibla. O każdej porze, w każdej chwili — mówi nam były agent CBA
Agent zawnioskował do centrali CBA o zgodę na uruchomienie art. 19 ustawy o CBA, czyli kontrolowanego przekazania korzyści majątkowej. Pismo trafiło na biurko Ernesta Bejdy, ówczesnego szefa CBA
— Po moim powrocie z urlopu w lipcu 2019 r. zostałem wezwany przez dyrektora lubelskiej delegatury, który wcześniej był u Ernesta Bejdy. Ernest Bejda poinformował go, że zostanę zatrzymany i usłyszę prokuratorskie zarzuty korupcyjne — opowiada "agent Krzysiek"
Więcej takich artykułów znajdziesz na stronie głównej Onetu
Krzysztof był agentem Centralnego Biura Antykorupcyjnego w Lublinie w latach 2009-2019. Wcześniej przez kilkanaście lat pracował w lubelskiej policji. Do CBA dostał się dzięki poręczeniu od dwóch polityków PiS — ówczesnego marszałka województwa lubelskiego Jarosława Zdrojkowskiego i poseł PiS Elżbiety Kruk.
Podczas swojej kariery w służbach doprowadził m.in. do zatrzymania Piotra Cz., byłego burmistrza Kraśnika i prominentnego polityka Platformy Obywatelskiej. Samorządowiec został prawomocnie skazany za przyjęcie kilkunastu tysięcy złotych łapówki, wyłudzenie pieniędzy i przekroczenie uprawnień.
“Agent Krzysiek” rozpracował również międzynarodową grupę przestępczą, która chciała wpuścić w obieg fałszywe amerykańskie obligacje warte 100 milionów dolarów. W tej sprawie CBA było w kontakcie m.in. z Secret Service.
Nasz rozmówca w CBA prowadził kilkanaście Spraw Operacyjnego Rozpoznania oraz operacji specjalnych. Kiedy okazało się, że w jednej z nich pojawia się ówczesny wojewoda lubelski Przemysław Czarnek, agent został zmuszony do odejścia ze służby i usłyszał zarzuty korupcyjne.
Agent zgłosił się do nas po naszych głośnych publikacjach dotyczących kulis operacji CBA i zatrzymania Mariusza P. W rozmowie z Onetem tłumaczy, w jaki sposób jego sprawa została użyta przeciwko otoczeniu prezydenta Lublina Krzysztofa Żuka z PO.
Krewny Przemysława Czarnka na celowniku CBA
Sebastian Białach, Onet: Jest pan byłym agentem delegatury CBA w Lublinie, który prowadził operację “Chryzantema”?
Krzysztof, były agent CBA: Dokładnie tak.
Podczas tej operacji 3 grudnia 2019 r. zatrzymano Piotra Kowalczyka, byłego przewodniczącego rady miasta Lublina, Mariusza P., krewnego Przemysława Czarnka, Adama M., lubelskiego architekta i Macieja Sz., pośrednika nieruchomości. Usłyszeli zarzuty pomocy w załatwieniu pozwolenia na budowę wieżowca przy ul. Zana w Lublinie. W zamian za to zatrzymani mieli oczekiwać 1 mln zł. Według służb mieli powoływać się również na wpływy w instytucjach państwowych i samorządowych.
Jest tak, jak pan mówi, ale muszę nadmienić, że nie miałem żadnego wpływu na ostateczny kształt operacji. Kilka miesięcy przed zatrzymaniem wymienionych przez pana mężczyzn nie było mnie już przy tej sprawie i w ogóle w CBA.
Ale to pan rozpoczął “Chryzantemę”.
Tak, ale kiedy ją prowadziłem, w ogóle nie było w niej Piotra Kowalczyka. Na żadnym etapie sprawy nie występowało jego nazwisko. Dotyczyła głównie Mariusza P., który jak pan zauważył, jest krewnym Przemysława Czarnka, który wówczas był wojewodą lubelskim. W sprawie przewijała się również osoba wojewódzkiego konserwatora zabytków. To wokół nich toczyły się nasze działania.
Chce mi pan powiedzieć, że w tę sprawę wrobiono niewinnych ludzi?
Tak to dokładnie wygląda. Przynajmniej w przypadku Kowalczyka.
W jaki sposób?
Cała sprawa zaczęła się sposób banalny. Podczas Sprawy Operacyjnego Rozpracowania o kryptonimie “Powicher” spłynęła do nas informacja od OZI (osobowe źródło informacji — red.) dotycząca zachowań korupcyjnych Mariusza P. Okazało się, że przedsiębiorca z Puław, pan Jacek I., dokonał zakupu działki, której znaczna powierzchnia leżała na terenie Nadbużańskiego Parku Krajobrazowego. Z tej działki chciał pobrać piasek, żeby go sprzedawać pod budowę dróg.
Liczył, że w ten sposób zarobi nawet 2,5 mln zł. Biznesmen nie miał jednak odpowiedniej koncesji na wydobycie. Próbował ją sobie załatwić przez Mariusza P.
Dokładnie. Jacek I. nie chciał nam wyjaśnić, w jaki sposób dotarł do Mariusza P. W każdym razie Mariusz P. stwierdził, że jest w stanie załatwić koncesję. Problem w tym, że to zależało od ministra. Wojewoda lubelski, profesor Przemysław Czarnek podczas oświadczenia dla mediów. Zdjęcie z 2016 r. Wojciech Pacewicz / PAP Wojewoda lubelski, profesor Przemysław Czarnek podczas oświadczenia dla mediów. Zdjęcie z 2016 r.
Ministra czy marszałka województwa?
By otrzymać tzw. dużą koncesję na wydobycie, marszałek musiał wystąpić do ministra środowiska. Mariusz P. twierdził, że to załatwi za 30 tys. zł.
Puławski biznesmen przekazał mu 20 tys. zł w gotówce. Reszty Mariusz P. nigdy nie dostał, bo sprawy nie załatwił.
To była taka “wstępna zaliczka”. Jak pan doskonale wie, Mariusz P. zorganizował spotkanie z Arkadiuszem Bratkowskim, który wtedy był wicemarszałkiem (z ramienia PSL — red.). Jednak nic nie zrobił, bo nie mógł. Mariusz P. zaczął kombinować, ponieważ zawaliło mu się życie prywatne — rozwód z żoną, problemy z dziećmi. No i kombinował, co można sprzedać, by na tym zarobić. W pewnym momencie, za pośrednictwem swojego brata księdza, złożył kurii biskupiej propozycję sprzedaży dworku lub pałacyku, który należał do jego znajomego Daniela Polonczyka. To Włoch, którego firma nabyła nieruchomości w Fajsławicach i Orłowie Murowanym. Wtedy dowiedziałem się o Mariuszu P. Dalszy ciąg materiału pod wideo Michał Kobosko o raporcie komisji lex Tusk. “Dziwne coś” Dworki i pałace
Mariusz P. dostał telefon od wpływowego księdza lubelskiej kurii, ówczesnego dyrektora Caritasu, że zgłosi się do niego ktoś zainteresowany nieruchomościami.
Muszę wyjaśnić sprawę z tym duchownym. Bardzo dobrze się z nim znam od wielu lat. Nic nie wiedział o sprawie. Poprosiłem go tylko, by wykonał jeden telefon do Mariusza P. i zaanonsował mojego człowieka. Postanowiliśmy przeprowadzić — jak to nazywamy — kombinację operacyjną o kryptonimie “Fiołek”. Chodziło o potwierdzenie informacji na temat Mariusza P., czy są prawdziwe, czy nie. Czy powołuje się na wpływy, czy nie.
Nikt z góry nie zakładał, że Mariusz P. jest złym człowiekiem. Istniało duże prawdopodobieństwo, ale musieliśmy mieć pewność, ponieważ dochodziły do nas sygnały o jego postępowaniu. W ramach kombinacji operacyjnej działał mój agent, którego osobiście prowadziłem. Nie zdradzę jego tożsamości. Chodzi o jego bezpieczeństwo. No i sprawa zaczęła się rozwijać.
Jak długo to trwało?
Kombinacja operacyjna trwała ponad miesiąc. Kiedy informacje na temat Mariusza P. potwierdziły się, sytuacja dojrzała do wprowadzenia “przykrywkowca”. 17 kwietnia 2019 r. rozpoczęła się operacja “Chryzantema” i wkroczył FPP (funkcjonariusz pod przykryciem — red.) Początkowo Mariusz P. oferował wspomniane pałace, ponieważ chciał pomóc znajomemu i coś na tym zarobić.
Nieruchomości w Orłowie Murowanym i Fajsławicach, o których mowa kupiła firma Giordani. Jej właścicielem jest właśnie Daniel Polonczyk. Firma miała przywrócić im dawny blask, ale na zapowiedziach się skończyło. Właściciel nie tylko nie płacił podatku od nieruchomości, ale również miał problemy z Wojewódzkim Urzędem Ochrony Zabytków, który podlega właśnie wojewodzie lubelskiemu. Ustaliłem, że były wydawane nakazy wykonywania robót zabezpieczających. Urząd nałożył też m.in. administracyjną karę pieniężną na firmę Giordani w wysokości 1000 zł za nieudostępnienie zabytku do kontroli.
Chcę tylko przypomnieć, że na tym etapie nie było pozwolenia na wykorzystanie art. 19 ustawy o CBA, czyli kontrolowanego wręczenia korzyści majątkowej. Zgoda na przeprowadzenie takiej akcji musi być pisemna. Niemal od początku lutego 2019 r. Mariusz P. miał zapięty podsłuch.
Mariusz P. często rozmawiał przez telefon?
Sporo. Trzeba było, to wszystko odsłuchiwać. Dosłownie wszystko. Nawet w trakcie zamawiania pizzy może pojawić się z pozoru nieistotny szczegół. Ratowanie kariery Przemysława Czarnka
Czy Mariusz P. lobbował u jakichś polityków czy samorządowców w sprawie tych nieruchomości?
Owszem, powoływał się na wpływy u Arkadiusza Bratkowskiego i Przemysława Czarnka, który wtedy był wojewodą lubelskim. Było nawet spotkanie w tej sprawie tych dworków w urzędzie wojewódzkim. Zresztą kontaktował się z wojewodą również w innych sprawach, np. prosił o pomoc przy szybszym załatwieniu paszportu lub karty stałego pobytu dla swojego kolegi. Do urzędu wojewódzkiego wchodził — przepraszam za wyrażenie — jak do kibla. O każdej porze, w każdej chwili.
Właściwie cała sprawa, że tak powiem, kręciła się, wokół konserwatora zabytków, tych kar i wojewody lubelskiego. Wszystko szło w kierunku, w którym można było wykorzystać art. 19 ustawy o CBA. Ówczesny członek zarządu województwa lubelskiego Arkadiusz Bratkowski (na środku). Zdjęcie z 2009 r. Mirosław Trembecki / PAP Ówczesny członek zarządu województwa lubelskiego Arkadiusz Bratkowski (na środku). Zdjęcie z 2009 r.
Czyli kontrolowanego wręczenia łapówki. Dlaczego do tego nie doszło?
Raz na pół roku musimy zrobić analizę sprawy, którą się wysyłamy do Warszawy, do Departamentu Operacyjno-Śledczego CBA. Opisujemy w niej nasze dotychczasowe ustalenia oraz przygotowujemy kilka wariantów dalszej operacji. Musi pan wiedzieć, że opcji jest zawsze kilka. Nie zakładamy z góry, że ktoś będzie domagał się łapówki i ją weźmie. To zawsze jeden z wariantów. Zawsze bierzemy pod uwagę, że ktoś nie wykona takich ruchów i sprawa szybko się zakończy.
Pamiętam to dokładnie — 18 czerwca 2019 r. wysłałem do centrali taką analizę, tuż przed moim urlopem. Operacja dojrzała do tego stopnia, że koordynator poinformował mnie o konieczności wdrożenia art. 19. Rozmowy Mariusza P. z FPP (agent pod przykryciem — red.) były już na takim etapie, że trzeba było wybrać konkretny wariant. Mariusz P. wprost domagał się pieniędzy.
W tej analizie zawarty był taki właśnie wniosek. Do niego była załączona tzw. notatka analityczna, w której streszczałem swoje dotychczasowe ustalenia. Miałem napisać projekt kontrolowanego wręczenia pieniędzy Mariuszowi P. Chciałem doprowadzić do tego, by było to w obecności konserwatora zabytków, który podlega pod wojewodę lubelskiego. Analiza poszła do Warszawy. Przy tej intensywności sprawy zakładałem, że w sierpniu 2019 r. operacja zostanie zakończona.
Ale w sierpniu pan już nie prowadził tej operacji.
Po moim powrocie z urlopu w lipcu 2019 r. zostałem wezwany przez dyrektora lubelskiej delegatury Jacka Wypyszyńskiego, który wcześniej był u Ernesta Bejdy, szefa CBA. Ernest Bejda poinformował go, że zostanę zatrzymany i usłyszę prokuratorskie zarzuty korupcyjne. Wypyszyński miał podać się do dymisji i również usłyszał zarzuty. Kompletnie nie wiedziałem, o co chodzi. Czy to jest normalne, że szef tak wielkiej instytucji interesuje się zwykłym agentem? Nie wydaje mi się. Bhyły szef Centralnego Biura Antykorupcyjnego Ernest Bejda . Jacek Turczyk / PAP Bhyły szef Centralnego Biura Antykorupcyjnego Ernest Bejda .
Sugeruje pan, że Ernest Bejda zrobił to po tym, jak pan wysłał analizę i propozycję uruchomienia procedury kontrolowanego wręczenia łapówki kuzynowi Czarnka?
A jak inaczej można to odczytać? Kilka lat pracowałem pod wcześniejszym szefem CBA Pawłem Wojtunikiem i czegoś takiego nie widziałem. Napisałem raport o zwolnienie, dali mi odejść na emeryturę. Dyrektor CBA w Lublinie zrezygnował jakiś czas po mnie. Chcę to jasno podkreślić — ze służby odeszło dwóch ludzi, którzy mieli pełną wiedzę o tej sprawie.
Po kilku tygodniach przyjechało do mnie kilku agentów z wydziału wewnętrznego z decyzją prokuratura o moim zatrzymaniu. Odbyło się to wszystko przyzwoicie, bez kajdanek i robienia show. Trafiłem na policyjną izbę zatrzymań, gdzie zastanawiałem się, co takiego zrobiłem. Na drugi dzień doprowadzono mnie do prokuratury.
Jakie usłyszał pan zarzuty?
Na początku dostałem zarzuty podżegania do kradzieży kołpaków do felg do mojego samochodu. Zeznał tak człowiek, którego osobiście wsadziłem do więzienia. Był kiedyś moim agentem, ale się sprzeniewierzył. Wydział wewnętrzny przeprowadził postępowanie i został skazany m.in. za przyjęcie łapówki. Wie pan, jaki jest problem z tym moim zarzutem? Do mojego auta terenowego, które wówczas posiadałem, nie pasują żadne felgi. Nigdy nie zostały wyprodukowane w takim rozmiarze. Wiem, bo sam szukałem.
Drugi zarzut dotyczy rzekomego ujawnienia poufnych danych mojemu agentowi, który potrzebował ich w trakcie operacji. Przecież to było konieczne do ustalenia właściwego człowieka, który w danym momencie był rozpracowywany. Jak miałem przekazać agentowi, że Jan Kowalski to Jan Kowalski, a nie Piotr Nowak? W zarzucie podano konkretną datę ujawnienia danych mojemu agentowi. Najciekawsze jest to, że w tamtym czasie w ogóle nie było mnie w Lublinie. Byłem w innym miejscu w Polsce na realizacji. Sąd dał mi tylko dozór policji, bez żadnego poręczenia majątkowego.
Na jakim etapie jest sprawa?
Później doszły kolejne zarzuty dotyczące m.in. próby wyłudzenia pieniędzy i rzekomego przyjęcia 30 tys. zł łapówki od mojego byłego współpracownika, który przypomniał sobie o tym po kilku latach. Oczywiście to bzdura. Domagałem się przebadania wariografem, ale prokurator na to nie pozwolił. Zarzuty mi stawiał prokurator Karol Węgrzyn, który kilka tygodni temu został awansowany przez Zbigniewa Ziobrę na prokuratora regionalnego w Warszawie. Do sądu trafił akt oskarżenia, ale w zasadzie od czterech lat nic się w tej sprawie nie dzieje. Jest w zawieszeniu. Polityczna układanka
Podsumowując, prowadził pan operację, w której rozpracowywano Mariusza P., krewnego Przemysława Czarnka. Chciał pan doprowadzić do kontrolowanego wręczenia łapówki. Napisał pan taki wniosek i wysłał do Warszawy. Po kilku tygodniach szef CBA Ernest Bejda stwierdził, że usłyszy pan zarzuty i będzie pan musiał odejść z pracy. A operacja toczyła się dalej, ale w innym kierunku.
Mieli gotowca. Uderzenie miało iść w kierunku konserwatora zabytków i Mariusza P. Tymczasem w ciągu kilku miesięcy wszystko zostaje odwrócone. Później w tej sprawie krewny Przemysława Czarnka w dziwny sposób niemal znika z orbity. Pojawiają się nowi ludzie i Piotr Kowalczyk. Przypominam, napisałem projekt wniosku o kontrolowane wręczenie korzyści majątkowej. To ostatni etap operacji. Wystarczyło doprowadzić ją do końca.
Zarzuty postawiono mi po tym, jak nie chciałem firmować politycznej układanki, którą zaczęło realizować CBA. Dziś wielu emerytowanych agentów, również z lubelskiej delegatury, może liczyć na dobre posady w państwowych spółkach. Mogą liczyć na wynagrodzenia w wysokości setek tysięcy złotych, a niektórzy zostali nawet milionerami. Były przewodniczący rady miasta Lublina Piotr Kowalczyk. Zdjęcie z 2016 r. Wojciech Pacewicz / PAP Były przewodniczący rady miasta Lublina Piotr Kowalczyk. Zdjęcie z 2016 r.
Wróćmy do Piotra Kowalczyka. Mówił pan, że do momentu pisania wniosku o kontrolowane wręczenie łapówki w ogóle nie było go w sprawie. Dlaczego doszło do tego zatrzymania?
Ponieważ nazwisko Kowalczyka mogło przykryć medialnie nazwisko Przemysława Czarnka oraz działalności jego wuja Mariusza P. Proszę zobaczyć, dzisiaj ta afera jest aferą Piotra Kowalczyka, a o Czarnku nikt nic nie pisze. Wiem, że inni dziennikarze też chodzą za tą sprawą, ale to pan jako jedyny odważył się napisać, jak to rzeczywiście wyglądało. To typowy schemat działalności CBA, która przez ostatnie lata została upolityczniona.
Ale później Piotr Kowalczyk pojawił się w sprawie i jego też aresztowano.
Zakładam, że zna pan akta sprawy. Widział pan cokolwiek, co go obciąża? Aresztowano człowieka tylko po to, by media się na niego rzuciły. W ten sposób kreuje się wizerunek osoby, która w oczach opinii publicznej została uznana za winną. Wystarczy, że wycieknie informacja, że kimś interesuje się CBA i już wszyscy myślą, że to łapówkarz. W polskim systemie na wyrok czeka się latami, a przez ten czas ów człowiek funkcjonuje z łatką przestępcy.
To po co go zatrzymano?
Upieczono dwie pieczenie na jednym ogniu. Zniszczono go medialnie, dokonując zemsty za rozwalenie lubelskiego PiS, a przy okazji wyeliminowano go z życia politycznego, bo ciężko byłoby gdziekolwiek mu kandydować, będąc oskarżonym o poważne przestępstwo. Media dzisiaj kształtują rzeczywistość, chociaż nie zawsze zgodnie z prawdą. Przeczytałem na przykład tekst byłej wicenaczelnej jednego z dzienników regionalnych w Lublinie o Kowalczyku, w którym opisała jak to w jego gabinecie przewodniczącego rady miasta, CBA zainstalowało tzw. pluskwę. Uśmiałem się przy tym, ponieważ nic takiego nie miało miejsca.
CBA zawsze wykorzystywało szum medialny. Tak było i tym razem. Mówił o tym ostatnio również Tomasz Kaczmarek, słynny “agent Tomek”, który zeznał, że przekazywał materiały niektórych prorządowym dziennikarzom.
A dlaczego właściwie padło na Kowalczyka?
Wszyscy wiedzą, że to przyjaciel prezydenta Lublina Krzysztofa Żuka z PO. Moim zdaniem liczono na to, że przy zatrzymaniu Kowalczyka — ten za cenę swojego uwolnienia — da jakiekolwiek materiały na Żuka. Tymczasem nic takiego się nie wydarzyło i pod tym względem operacja zakończyła się fiaskiem. CBA korzysta z Pegasusa
Jakie metody operacyjne stosowaliście w tej sprawie?
Oczywiście podsłuch, ale nie urządzenia instalowane w gabinetach, które później ktoś może znaleźć. Takie metody były dobre jeszcze kilkanaście lat temu. Technika operacyjna znacznie poszła do przodu. Są odpowiednie oprogramowania.
Na przykład kontrowersyjny Pegasus. Czy w operacji “Chryzantema” CBA korzystało z Pegasusa?
Odpowiem panu w ten sposób. W tamtym czasie wiedzieliśmy już, że dysponujemy oprogramowaniem, dzięki któremu możemy sprawdzić zawartość telefonu, włączyć kamerę i mikrofon. Nie wiedziałem, jak się nazywa. U nas w lubelskiej delegaturze mówiliśmy na niego “Jarvis”.
Jak ta sztuczna inteligencja z filmów Marvela. Ale nie odpowiedział pan na moje pytanie — czy korzystaliście z Pegasusa?
Podczas tej operacji korzystaliśmy z oprogramowania, które nazywaliśmy “Jarvis”.
Na czyim telefonie?
Mogę powiedzieć, że na jednym — Mariusza P. Ale to nic nie dało.
Dlaczego?
Kiedy słucha się rozmów rozpracowywanych osób, to poznajemy ich zainteresowania oraz to, czym się aktualnie zajmują. Wie pan, jak infekuje się telefon takim oprogramowaniem?
Na przykład wysyła się SMS z linkiem do specjalnej strony. Wystarczy w niego kliknąć.
Proszę sobie wyobrazić, że Mariusz P. dostał wiele wiadomości dotyczących tematyki wokół, której się obracał. Jeżeli ktoś mówi, że potrzebuje nowych opon do auta, to można wysłać wiadomość o superpromocji na opony itd. W tych wiadomościach były odpowiednie linki. Wie pan, ile razy Mariusz P. w nie kliknął?
Ani razu?
Dokładnie.
Naprawdę?
Tak. Dlatego korzystaliśmy też z innych metod.
A wobec innych osób podczas tej operacji użyto Pegasusa?
Jak już panu mówiłem, operację prowadziłem do czerwca 2019 r. Nie wiem, czy użyto takiego oprogramowania wobec Adama M. czy Piotra Kowalczyka. Wobec Mariusza P. kontrola operacyjna w postaci PTK (podsłuch telefonu komórkowego — red.) była zaplanowana do 6 sierpnia 2019 r. Na to zgodził się sąd. Potwór korupcji politycznej
W pańskim przekonaniu Piotr Kowalczyk jest osobą słusznie oskarżoną w tym postępowaniu?
Według mojej wiedzy Piotr Kowalczyk jest w tej sprawie niesłusznie oskarżony. Jak już mówiłem: w momencie gdy skazany Maciej Sz. składał FPP (podstawiony agent — red.) propozycję korupcyjną, Piotra Kowalczyka w ogóle nie było w sprawie. Nie wiedział o tej propozycji. Operacyjnie nie był rozpracowywany. W swoim tekście wskazał pan też, że Maciej Sz. składał swoją propozycję w odniesieniu do zupełnie innej działki niż ta, która była wpisana w umowie podpisanej przez Kowalczyka. Naprawdę nikt nie widzi, jak sprawa została uszyta? Gdybym to ja decydował o zatrzymaniach poszczególnych osób w ramach operacji “Chryzantema”, to posiadając ówczesny stan wiedzy, nie objąłbym go zatrzymaniem.
Dlaczego tę sprawę przekierowano do prokuratury w Zamościu?
Ponieważ ta prokuratura ma wyjątkową sławę z powodu łagodnego traktowania ludzi związanych z PiS, a bezwzględną dla ludzi tzw. opozycji demokratycznej. Tu nie można pozwolić sobie na pomyłki. Kowalczyk miał być aresztowany i już. CBA i tak przeżyło szok, że sąd wypuścił go na wolność za symboliczną kaucją. Wie pan, jaką kaucję musiał zapłacić Mariusz P.?
Tak. 100 tys. zł.
A kto za niego zapłacił?
Zmarły niedawno ks. Jerzy Pałucki. Ten sam, u którego mieszkał Przemysław Czarnek po przyjeździe do Lublina.
Łączą się kropki, prawda? 100 tys. zł to naprawdę bardzo dużo pieniędzy.
Czy CBA powinno zostać rozwiązane?
CBA w takim wydaniu jak dziś nie powinno funkcjonować. To po prostu nie jest niezależna służba. Są tam i uczciwi ludzie, ale oni myślą tylko o emeryturze i wolą przymykać oczy na to, co się stało z misją i ideą CBA. Dla mnie to osobiście bardzo trudne, bo wchodziłem do CBA jako oficer policji pełen wiary i nadziei na stworzenie podwalin pod transparentne państwo wolne od korupcji. A okazało się, że CBA walcząc z potworem korupcji, samo stało się takim potworem. Potworem korupcji politycznej.