serial do słuchania “Nie karm google’a”. Bazując na pierwszym odcinku - imo dobry, większość niestety za PayWallem, ale pierwszy odcinek jest za darmo. Poniżej luźne tłumaczenie dla nieniemieckojęzycznych. Będę kontynuować w komentarzach, bo mi pewnie całość naraz przez system nie przejdzie.

Dyskretny gigant inwigilacji: śledzimy, jak korporacja Google stała się zagrożeniem dla demokracji - a Szwajcaria najważniejszym dla niej miejscem poza Doliną Krzemową. Rozmowy z ekspertami internetowymi z USA, Holandii, Niemiec i Kanady.

Projekt z Toronto ujawnił, jak google wyobraża sobie świat: jako sprywatyzowane państwo, w którym podatki pobiera Google. Dla aktywistki technologicznej Bianki Wylie to tylko jeden z przykładów ataków korporacji na demokrację. “Rozwiązać problemy tego świata, czy po prostu ludzkiego życia na świecie, za pomocą technologii. Wszyscy: niech żyje technologia!”

W Toronto mogliśmy zaobserwować, w którą stronę zmierzałby świat kontrolowany przez Google. W metropolii, stanowiącej stolicę prowincji Ontario, mieszkają 3 miliony ludzi i - podobnie, jak w reszcie kraju - brakuje tam mieszkań. Mimo to w 2017 roku władze miasta, w porozumieniu z kanadyjskim rządem, postanowiły przekazać część nabrzeża firmie Sidewalk Labs, będącej spółką-córką Google’a.

Od 20 lat władze czwartego co do wielkości miasta Ameryki Północnej zastanawiały się, w jaki sposób zagospodarować nabrzeże. Finalnie Google otrzymało kontrakt na stworzenie tam “miejskiego labolatorium”. Oficjalny komunikat dot. projektu podkreślał, że fundament miasta* będzie stanowić internet - dzielnica zbudowana przez Google ma być sterowana i kontrolowana za pomocą jego technologii. Ma być tro miejsce, w którym rano budzisz się w drewnianym, klimatyzowanym wieżowcu. Gdzie zautomatyzowana poczta właśnie dostarczyła Ci paczkę z Amazona, Gdzie sztuczna inteligencja skanuje śmieci w poszukiwaniu materiałów nadających się do recyklingu i wskazuje, jak można nieco bardziej zoptymalizować segregację odpadów. Gdzie z sąsiadami, jeśli chcesz ich zaprosić lub zwrócić im uwagę, komunikujesz się za pośrednictwem wiadomości video. Gdzie nawet zimą można jeździć rowerem, bo sztuczna inteligencja roztapia śnieg na ulicach. Gdzie, dzięki laserowemu skanerowi, zielone światło na sygnalizatorze świeci się na tyle długo, by najwolniejsza osoba zdołała przekroczyć ulicę. Gdzie nie ma już ofiar śmiertelnych w wypadkach komunikacyjnych, bo cały ruch drogowy jest w pełni zautomatyzowany. Miasto, w którym jeżdżą tylko autobusy Google’a. Wszystko jest podłączone do internetu. Przepływ danych jest całkowity. Wizualizacja planów nowej dzielnicy pokazuje Toronto, w którym roboty i drony żyją w harmonii z dziećmi i osobami starszymi, obserwowane przez specjalne (i neutralne pod kątem emisji dwutlenku węgla) czujniki monitorujące.

Zakładamy się o to, że technologia innowacji i przyszłościowe projektowanie urbanistyczne mogą zasadniczo poprawić życie w miastach" - powiedział prezes Google Eric Schmidt, gdy wraz z premierem Kanady, Justinem Trudeau, prezentował projekt o wartości 4 miliardów dolarów. “Pomysł na Sidewalks Labs powstał, gdy właściciele Google’a podekscytowali się myślą “co można by zrobić, gdyby ktoś dał nam miasto i powierzył nad nim władzę?”” - dodał. Trudeau stwierdził natomiast “Ten projekt oferuje bezprecedensowe możliwości dla kanadyjskich innowatorów i stworzy tysiące miejsc pracy dla klasy średniej.” Mówiono o zrównoważonym rozwoju, neutralności węglowej, innowacjach. Obaj panowie promienieli, a Google chciało przenieść swoją kanadyjską siedzibę do nowej, inteligentnej dzielnicy. A Bianka Wylie pomyślała: “O rety”.

Bianca Wylie, aktywistka technologiczna i autorka, jest partnerką firmy konsultingowej Digital Public i współzałożycielką Tech-Research-Canada. Zajmuje się tam zastosowaniem technologicznych innowacji dotyczących dobra publicznego. I postanowiła pogrążyć projekt Google’a.

Przyszło Google i powiedziało: “Miasto rozwija się za wolno. Potrzeba tu postępu, zmian, poprawy życia” - mówi Wilie w rozmowie z Republik. Społeczeństwo - kontynuuje Wylie - nie zrozumiało, że od początku chodziło o coś więcej, niż o ich prywatność: o demokrację, o władzę, o suwerenność, prywatyzację, poczucie odpowiedzialności. W tym procesie problem stanowiło to, że pomiędzy wybranym [w wyborach] rządem oraz firmą Google - która przychodzi i mówi, jak przejąć rozwój miasta - stoi nasza demokracja. Ze wszystkimi swoimi procesami i odpowiedzialnością wybranych polityków" - mowi Bianka Wylie.

W czerwcu 2019 Roger McNamee, należący do pierwszych wielkich inwestorów Apple’a, Facebook’a czy Google’a, napisał list otwarty do ludzi odpowiedzialnych za miasto Toronto: “Cokolwiek oferuje wam Google, nie jest to warte ceny, jaką miasto musiałoby ponieść. Project Waterfront stanowi najbardziej rozwinięty wariant tego, co USAmerykańska badaczka gospodarki Shoshana Zuboff określiła jako “kapitalizm inwigilacji”. Jak mówi profesor Zuboff, celem Google jest zwiększenie efektywności poprzez przekształcenie wszystkich ludzkich doświadczeń w dane, używanie tych danych, przewidywanie zachowań i tworzenie prognoz zachowań, które można sprzedać reklamodawcom, a następnie użyć swoich algorytmów do kierowania ludzkimi zachowaniami, aby te były biznesowo korzystne.” - napisał Roger McNamee. W ramach projektu Waterfront Google chciało wymagać wszystkich rodzajów danych, wprowadzić w swojej dzielnicy wszechogarniające rozpoznawanie twarzy i próbować określić stan emocjonalny osoby na podstawie ruchów mięśni. A Google będzie sobie rościć prawo do wykorzystania tych danych w dowolny sposób. Przed czym ostatecznie ostrzega Zuboff w swojej książce “Wiek kapitalizmu inwigilacji” to to, że “Toronto” prawie się urzeczywistniło. Googlowy zamach stanu. Google chciało sprywatyzować demokrację - mówi aktywistka Bianka Wylie - Google przejęłoby funkcje mieszkaniowe, ruchu drogowego i inne. A to zadania dla wybieralnej władzy. To nie jest coś, za co może odpowiadać prywatne przedsiębiorstwo.

Po ogłoszeniu projektu Google zaczęło tworzyć struktury mające naśladować rząd. Organizowali spotkania dla mieszkańców dotyczące budowy domów czy bezpieczeństwa ruchu ulicznego. Jeśli na takim spotkaniu zamknie się oczy, to ma się wrażenie, że przemawiają urzędnicy państwowi. Myśli się, że chodzi tutaj o jakiś bardzo dobrze dofinansowany państwowy projekt. Projekt Google’a w Toronto - mówi Wylie - pokazuje, w jak oczywisty i problematyczny sposób Big-Techy zakorzeniły się w naszym życiu. To nie to samo, kiedy kupuje się produkty Google’a prywatnie lub używa biznesowo, a kiedy Google kontroluje dane dotyczące całego miejsca, w którym ludzie żyją, planują czy budują. Różnica polega na tym, że potrzeba legalnych i demokratycznych wymogów, kiedy podejmuje się decyzje wpływające na nasze wspólne życie - mówi Wilie. I dokładnie o to tutaj chodzi. Podmiot prywatny ma decydować o budowie miasta, mieszkań, bezpieczeństwie ulic, zaprojektowaniu przestrzeni publicznej - ale to nie są czynności firmowe, tylko zadania dla państwa. Nie wybraliśmy Google’a w wyborach, ale rząd po prostu pozwoliły Googlowi wyrzucić się z pracy - mówi Wilie. Premier pomyślał “My jesteśmy Kanadą, wy jesteście Googlem. Jak fajnie, że można zrobić ten projekt!” Trudeau nie zdawał sobie sprawy, że już wcześniej pojawił się opór wobec wobec Big-Techów i społeczeństwo jego kraju, zamiast podzielać entuzjazm, pomyślało: “zaraz, zaraz, co to Google wyprawia?!”

Oznaczone jako poufne dokumenty Google’a, które wyciekły, pokazują, że w celu sfinansowania projektu Google chciało wprowadzić własny podatek i partycypować w pobieraniu podatków przez państwo. Po pierwsze: Google chciało zajmować się wszystkimi ofertami dot. wszystkich przyszłych realizacji budów w projekcie Waterfront na państwowej ziemi. Po drugie: Google chciało pobierać część podatku od nieruchomości. Po trzecie: Google chciało domagać się części rządowego podatku, który powstałby w wyniku przewidywanego wzrostu cen gruntów w całym regionie metropolitalnym Toronto w ciągu najbliższych 30 lat, co oszacowano na 6 miliardów dolarów. Pojawiła się propozycja pozyskania dochodów publicznych na wsparcie infrastruktury Google’a - opowiada Wylie. Odpowiadając na pytanie: “Czy chcecie wprowadzić prywatny system podatkowy?”, zaprzeczyli. Ale właśnie dokładnie to robili i dokładnie tego próbowali: chcieli zająć miejsce władz państwowych. Duży problem to dostrzeżenie nieufności wobec demokracji - dodała Wylie - Google grało w Toronto ludźmi przeciwko rządowi i stworzyło opowieść. Powiedzieli: “zrobimy to, czego wasz rząd dla was nie robi” - co może być tutaj skomplikowanego? Polityka, która inwestuje, potem przychodzi prywatnie i mówi: “mamy duuużo pieniędzy. Przybywamy z przyszłości. Możemy wszystko lepiej i szybciej, a więc przejdźcie na naszą stronę”. Ta narracja jest niewiarygodnie potężna.

Ideologia i psychologia Sidewalk Labs czy Silicon Valley głoszą: “nie mamy żadnych obowiązków, mamy mądrych ludzi, mamy nieskończenie dużo pieniędzy. Pozwólcie nam to zrobić tak, jak zawsze robiliśmy”. Nieważne, jaka krytyka padała na projekt. Google po prostu zmieniało opowieść. Kiedy krytykowano, że projekt Waterfront pełen luksusowych mieszkań może nie jest tym, czego Toronto potrzebujew obliczu kryzysu mieszkaniowego i ludzi zamarzających na ulicach, Google zmieniło narrację na zrównoważony rozwój: “Przecież trzeba myśleć o klimacie. Planowane drewniane budynki będą ostatecznie dobre dla środowiska. A ludzie martwiący się ochroną danych będą mieć po prostu dostęp do tych danych”.

cd. w komentarzach

  • didlethOP
    link
    fedilink
    arrow-up
    1
    ·
    edit-2
    2 years ago

    Googlowi tak bardzo zależało na nadmorskim terenie - mówi Wylie - że powiedziało ludziom wszystko to, co Ci chcieli usłyszeć. Na otwartym spotkaniu zapytałam “Jaki jest właściwie wasz model biznesowy?” Odpowiedzieli: “Wynajmujemy przestrzeń.Tworzymy infrastrukturę. Idziemy w badania i rozwój. Polegamy na technologii” Zapytałam: “a czego właściwie nie robicie?” Wszystko było zawsze utrzymywanie w bardzo odważnej i elastycznej formie. Przypatrywanie się temu, jak Google każdego dobra publicznego, każdej pozytywnej narracji używało jak broni dla osiągnięcia swoich celów, naprawdę robiło wrażenie - mówi Wilie. Celem Google jest pieniądz. W Toronto chodziło też o upragnione przez Waterfront posiadanie nieruchomości, ale przede wszystkich także o rozwijanie produktu. Toronto miało stać się labolatorium. Przecież sami tak to nazwali. Ten autonomiczny system ruchu drogowego, który chcieli rozwijać - przecież to się nie rozwija w małej przestrzeni, do tego potrzeba miasta. A rząd chciał im to miasto dać. Własna, wolna od regulacji, otwarta przestrzeń jako strefa testowa googlowego systemu ruchu ulicznego. Systemu, który można następnie, jako produkt, wprowadzić do katalogu i potem sprzedawać na całym świecie. Zapakowanego w piękne słowa o wspólnocie i zrównoważonym rozwoju. Ale sednem sprawy jest zysk.

    Kiedy zaczęłam pisać teksty krytykujące projekt, media zawsze publikowały krytyczne artykuły z pięknymi grafikami Sidewalk Labs dostarczanymi przez Google - mówi Bianka Wylie. W ten sposób media przejęły wizualną opowieść Google’a. Wprawdzie artykuły przeczytało wiele osób, ale sto razy więcej obejrzało obrazki: drewniane domy nad wodą, bawiące się dzieci, latające środki transportu. I i tym sposobem media zapytały ludzi: “przecież to wygląda wspaniale! gdzie tu problem?” Łatwo było utrzymać dyskusję w tym miejscu - przy drewnianych budynkach, zautomatyzowanych pojazdach i dostawach paczek, podziemnym systemie usuwania śmieci bez śmietniów i ulicami, które same roztapiają śnieg. Demokratyczna odpowiedzialność czy rozliczalność nie są tak łatwo uchwytne. - mówi Wilie. I przez to trudniej rozmawiać o istocie problemu. Sprawę prywatności - że nie chce się żyć pod stałą inwigilacją Google’a - ludzie zrozumieli dość szybko. W tej dyskusji zabrakło jednak kwestii podstawowej: jeśli ktoś już jest w obszarze danych i pyta, w jaki sposób można realizować ich wymianę, to oddalił się już od postawowej kwestii: czy w ogóle powinno się to robić. Jakie byłyby rzeczywiste korzyści dla ludzi? Pod koniec było już jasne, że Sidewalk Labs nie jest zainteresowane zabudowaniem tylko pierwotnej działki. Chcieli dużo więcej ziemi. A to nie spodobało się mieszkańcom. - mówi Bianka Wylie. Plan projektu, który ostateczne został przedstawiony, zawierał wiele niepoprawnych założeń finansowych. Ludzie uznali, że to zły układ. Że nie chodzi tylko o ochronę danych. I to połączyło ludzi technologicznych i nietechnologicznych.

    "Ludzie umierają zimą na naszych ulicach. A tu ma powstać prywatny projekt za miliardy, z którego korzyść publiczna jest niejasna. Labolatorium, w którym wiele rzeczy w ogóle nie mogłoby działać - jak to samoodśnieżanie się ulic. Coraz wyraźniej było widać, że ludzie z Google’a nie mają żadnej wiedzy na temat urbanistyki. Było tak wiele problemów. Oczywiście dopiero w trakcie planowania zdali sobie sprawę, że istnieją praktyczne powody, dla których miasta nie robią tych wszystkich rzeczy, o których Google mówi, że powinny robić. Część z tego ma związek z kosztami, infrastrukturą, planowaniem, zależnościami między ruchem drogowym a zabudową mieszkaniową, jak chociażby dostępnością dla wozów strażackich. To złożone i skomplikowane kwestie. A Google nie ma najwyraźniej żadnego doświadczenia w tym obszarze. Specjaliści od urbanistyki i projektowania krajobrazu stwierdzili: “To rzekome miasto przyszłości wcale nie jest innowacyjne”. I w końcu Google, po masowych protestach w Toronto w maju 2020 r., się poddało. Jako oficjalny powód podało Pandemię COVID-19.

    To, że taki atak prywatyzacyjny Google’a był w ogóle możliwy, ma pewną logikę. Jesteśmy finansowo spłukani. Ogólnie rzecz biorąc, oszczędzamy, a struktura technologiczna jest prywatyzowana: kable głębinowe, satelity, chmury. Nie możemy realistycznie oczekiwać, że w 2023 r. rządy otworzą swoje kiesy i zainwestują miliardy w technologie publiczne. A przecież pragmatycznie byłoby przeciwwstawić się przytłaczającej władzy Big-Techów. Musimy odejść od idei własności na rzecz idei [publicznego] zarządzania - mówie Wylie. Musimy się zapytać, jak możemy połączyć wykorzystanie technologii z organami władzy publicznej i oddziaływaniami społecznymi? Innymi słowy - chodzi o to, by nad tym, co już istnieje, była większa kontrola publiczna. Problemem jest dziś - aktywistka, że poprzez potęgę Big-Techów praktycznie i w oczywisty sposób ma się automatycznie wrażenie, że technologia oznacza kapitalizm inwigilacji. Ale to byłoby zbyt proste. Napisanie programu działającego w sposób nieuczciwy, nie jest z zasady kapitalistyczne. A program można napisać w taki sposób, żeby był publiczny i funkcjonalny, tak jak każda inna infrastruktura. Rząd, sektor publiczny i społeczeństwo muszą móc sami sformułować wymagania. Kiedy jako urbanistka wierzysz w przestrzeń publiczną dla wszystkich, musisz brać udział w rozmowach na temat monitoringu albo zdecydować: co to oznacza organizowanie posiedzeń za pośrednictwem Zoom’a? Albo, jako dyrekcja szkoły zapytać się siebie samej, co oznacza korzystanie z Google-classroom. Jeśli firma technologiczna zawiera kontrakt z władzami publicznymi, to te muszą jej przecież powiedzieć, jak to ma działać. I nie chodzi o firmę. Nie musi się to też odbywać w języku specjalistycznym. Wyrażenie krytyki wobec technologii nie ma nic wspólnego z wrogością wobec innowacji. Technologia jest świetna, ale nie może być jedyną opcją. Wszystkie usługi publiczne muszą być także dostępne w trybie offline.

    To, co stało się w Toronto, ten prywatyzacyjny atak Google’a na centralne elementy demokracji, nigdy nie powinien był mieć miejsca. Doszło do błędu, gdy rząd ogłosił przetarg na ogromny projekt deweloperski, szukając kogoś, kto pomoże państwu rządzić i kontrolować przestrzeń miejską za pomocą technologii, zamiast samemu zdobyć wiedzę i zająć się tym we własnym zakresie. Co zamiast tego było ogłoszeniu: “szukamy kogoś, kto pomoże nam ustalić zasady i normy”. Ale nikt nie dał publicznego przyzwolenia na przekazanie centralnych funkcji publicznych. To systemowy problem w Toronto i w innych miejscach, w których powraca ten temat: w Holandii, w Kanadzie, w Anglii: państwa, które pozwalają Googlowi na transferowanie setek milionów czy nawet miliardów nadwyżek na Bermudy z pominięciem organów podatkowych, tak, że im [państwom] samym coraz bardziej brakuje pieniędzy na inwestycje. Potem przychodzi to samo Google i w imię postępu, dobra wspólnego i zrównoważonego rozwoju oferuje wkroczenie tam, gdzie brakuje pieniędzy na inwestycje, aby przejąć zadania państwa, zebrać jeszcze więcej danych, zarobić jeszcze więcej miliardów i wyprowadzić jeszcze więcej unikając podatków, aż w pewnym momencie nie zostanie nic poza Googlem.