https://wyborcza.pl/duzyformat/7,127290,29520023,czy-policja-zabrala-jej-dziecko-na-polityczne-zlecenie.html#S.MT-K.C-B.2-L.1.duzy

Link do zrzutki: https://pomagam.pl/9cg633

Czy policja zabrała jej dziecko na polityczne zlecenie? Piotr Głuchowski – Przez cały czas starałam się zapewnić dziecku odpowiednią terapię: rehabilitację ręki, masaże, dalej ACC, czyli nauka porozumiewania się – mówi mi. – Nie miałam przy tym prawie żadnej pomocy ze strony państwa, nie licząc świadczenia pielęgnacyjnego, które nie wystarczało nawet na dach nad głową. Mimo wszystko udało się wyrehabilitować Tycia na tyle, że mógł pójść do przedszkola.

Uliczna opozycjonistka

Jego mama działała tymczasem w partii Zielonych, bez sukcesu stratowała w wyborach parlamentarnych z listy Koalicji Obywatelskiej, próbowała pomagać uchodźcom na granicy z Białorusią (ma sprawę karną za „niszczenie" drutu kolczastego), brała udział w antyrządowych protestach po zaostrzeniu ustawy antyaborcyjnej, przez co jest dobrze znana stołecznym mundurowym. W roku 2018 podczas “czarnego piątku” policja poszarpała ją – ciężarną – na rondzie Dmowskiego, gdy odpaliła tam racę. Rok wcześniej została poturbowana po tym, gdy stojąc vis-a-vis przemawiającego na miesięcznicy smoleńskiej Jarosława Kaczyńskiego, pomachała doń białą różą i rozpostarła flagę Strajku Kobiet. Po tym incydencie została wpisana na listę represjonowanych przez Amnesty International. W październiku 2020 r. rozrzucała przed bazyliką Świętego Krzyża na Krakowskim Przedmieściu ulotki „Nie daję na tacę". Dopadł ją wówczas szef Marszu Niepodległości (obecnie redaktor naczelny portalu Media Narodowe), stukilowy Robert Bąkiewicz. To, że poszarpał młodą mamę, jest pewne – mamy zdjęcia z zajścia. Dalej są rozbieżności. Zdaniem serwisu MN „kobieta była agresywna i w sposób teatralny zaczęła się przewracać".

Domańska wspomina rzecz inaczej: – Stałam na schodach z plakatem Strajku Kobiet, gdy zaatakowała mnie dziewczyna ze Straży Narodowej. Wyrywała mi ten plakat, a ja się złapałam barierki i wtedy doskoczył Bąkiewicz. Zrzucił mnie ze schodów, poleciałam z czterech albo pięciu stopni, następne, co pamiętam, to nogi i buty policji. Po złożonym przez Domańską zawiadomieniu o naruszeniu jej nietykalności prokuratura odmówiła ścigania Bąkiewicza, więc Angelika złożyła prywatny akt oskarżenia. Sprawa wciąż czeka na rozstrzygnięcie. Tymczasem Media Narodowe obsmarowały młodą kobietę jako “nienawidzącą polskości i Kościoła”. Jeden z kuriozalnych artykułów na jej temat wychodzi od spostrzeżenia, że aktualna warszawianka pochodzi ze wsi Nawty w powiecie elbląskim, gdzie w latach jej dzieciństwa działało Państwowe Gospodarstwo Rolne:

“Sprawa PGR jest kluczowa dla zrozumienia tej postaci - pisze o Angelice Radosław Patlewicz. - Każdy, kto zna osoby związane z tymi miejscami wie, że to naprawdę bardzo specyficzna społeczność (…) istnieje mentalność pegeerowca, o której pisano już w latach 70. (…) Ową szczególną mentalność, w późniejszych latach nazywaną też syndromem pegeerowca (…), opisywano także w kategoriach psychologicznych używając takich pojęć, jak postawa bierna lub roszczeniowa, albo wyuczona bezradność. [Jak mówi] informator Mediów Narodowych: - Ja jako dziecko rolnika indywidualnego nigdy nie mogłem znaleźć wspólnego języka z tymi ludźmi i właściwie nadal zastanawiam się nad źródłem fenomenu mentalności burka pegeerowskiego. Niby ten sam język, to samo państwo, nawet niektórzy do kościoła chodzili ale jakby całkiem inny naród, autentycznie gorszy sort”. I tak dalej…

Odpłata za przegrany proces?

W roku 2020 stołeczni funkcjonariusze wyciągnęli Domańską „za szmaty" z następnego protestu – blokady policyjnego konwoju wiozącego inną aresztowaną aktywistkę lewicy - Margot. Krótko po tym Angelika została jeszcze raz zatrzymana - gdy szła chodnikiem - tym razem za tęczową chustkę okrywającą twarz. Więziono ją prawie dobę na dołku, przez 12 godzin odmawiano lekarstw. Po wypuszczeniu zaskarżyła zatrzymanie. W styczniu 2021 r. Sąd Rejonowy w Warszawie uznał je za „nieprawidłowe, nielegalne i bezzasadne", po czym przyznał 15 tys. zł odszkodowania z policyjnej kasy.

Czy teraz stołeczna policja postanowiła się odegrać? Fakty są takie: w środę, 1 marca, jadąc komunikacją miejską z Tyciem do przedszkola, Angelika wdała się w sieciową dyskusję pod postem o niedawnej samobójczej śmierci człowieka na jednej z warszawskich stacji metra

Napisałam, że choruję na depresję i nie ma dnia, bym nie myślała o samobójstwie, nawet rozszerzonym, bo jak każdy rodzic opiekun dziecka z głęboką niepełnosprawnością nie mogę umrzeć sama. Wywnętrzyłam się powodowana impulsem, po prostu zabijając czas w trakcie jazdy przez Warszawę. Kilka godzin później, gdy Tyciu był już w przedszkolu, zadzwonili z policji, że ktoś przeczytał mój wpis i podjedzie patrol, by sprawdzić, czy wszystko w porządku. Zgodziłam się, bo przecież za myśli samobójcze nikt nie karze, a to nawet dobrze świadczy o ludziach, że ktoś zaalarmował…

Przybyli do Angeliki policjanci – kryminalni – zabrali ją do Szpitala Bielańskiego, gdzie najpierw przeszła przez SOR, a potem – gabinet lekarki- psychiatry. Orzeczenie (cytat z epikryzy):„Stan psychiczny: brak objawów psychopatologicznych i zagrożeń z nimi związanych. Pacjentka bez zaburzeń świadomości [i] bez objawów psychotycznych. Potwierdzona obecność myśli samobójczych od wielu lat, bez ich nasilenia w ostatnim czasie kategorycznie przeczy zamiarom samobójczym".

– Z wypisu jasno wynika, że jestem poczytalna, aktualnie nie mam skłonności do samobójstwa, depresja jest w remisji, a mój internetowy komentarz był wyrazem frustracji. Z tym wypisem pojechałam znów do przedszkola, by odebrać Tycia. Tam się dowiedziałam od dyrektorki, że nie wydadzą mi synka, bo już jest tu policja i dziecko będzie „zabezpieczone".

Około 16 zebrał się (na policyjny wniosek) stołeczny sąd rodzinny. Nie oglądając chłopca i nie rozmawiając z mamą, sędziowie uznali, że Bruno winien zostać oddany w pieczę zastępczą.

Angelika: – Zabrali go z przedszkola do domu dziecka. Jakiego - nie powiedzieli. Dopiero moja wizyta na komendzie Bielany, gdzie poszłam z ośmiorgiem przyjaciół, w tym jednym dziennikarzem… dopiero po presją grupy zdradzili mi, że to bidul w Śródmieściu. Ale i tak nie dali nawet szansy, by się z Tyciem zobaczyć. Odebrali mi możliwość wytłumaczenia mu, że dziś nie wróci do domu, że pojedzie „do cioć", a mama przyjedzie do niego, jak tylko będzie możliwe. W domu dziecka nie dostał codziennych leków, nie zrobiono mu masażu – a wymaga terapii ręki… Nie to jest jednak najgorsze, tylko fakt, że dziecko z głęboką niepełnosprawnością zabrano ze świata, które znało. Zabrano ode mnie, która go kocham nad życie, która rozumiem go bez słów… Przecież Tyciu nie spędził dotąd nawet jednego dnia bez mamy!

Około godz. 19 w środę Domańska zjawiła się w domu dziecka, ale nie pozwolono jej na widzenie z Brunem.

– Skontaktowałam się już z prawniczką, która uświadomiła mi, że odzyskanie dziecka będzie prawdopodobnie batalią na wiele miesięcy. A ja tracę z dnia na dzień świadczenie opiekuńcze. W desperacji ogłosiłam wieczorem zbiórkę na Pomagam.pl.

Kiedy piszę ten tekst – zbiórka trwa. Do godziny 17 w czwartek wpłacono 23 tys. zł. Wcześniej wysłałem na adres biura prasowego Komendy Stołecznej pytanie: „Czy policja zabezpieczyła Bruna Domańskiego na polityczne zlecenie?". Pod wieczór nadeszła odpowiedź: "W tej sprawie proszę kontaktować się z Sądem Rejonowym dla Miasta Warszawy Żoliborz Wydział Rodzinny i Nieletnich.

Tycio wciąż czeka na mamę w bidulu przy ul. Nowogrodzkiej, 150 metrów od siedziby PiS.