Rozmaite nasze kompleksy, lęki czy nieufność wobec wszelkiej władzy, niezrozumienie dla dobra wspólnego - to wszystko dziedzictwo systemu, w którym codziennie starasz się uniknąć bicia. Jeśli moi czy pańscy przodkowie nie należeli do trzech procent szlachty, to jesteśmy potomkami ludzi, którzy byli nieustannie narażeni na tortury
***cz2 -Ale dlaczego to “polskie bicie” musiało być tak wymyślne?
-Żeby za każdym razem szła wieść gminna, że tego czy tamtego pan prawie na śmierć pobił. I żeby chłopi się bali, żeby trochę poskromić ten ich bierny opór. Ale też żeby byli wdzięczni, że szlachcic jednak się w ostatniej chwili zlitował. Bo przecież mógł faktycznie zabić.
-Opisuje pan taki obrazek: szlachcic stoi obok miejsca kaźni i liczy razy zadawane chłopu grubym sękatym kijem. „28, 29… 27… Oj, pomyliłem się, jeszcze raz musimy liczyć od początku". W wielu relacjach o biciu występuje taki naddatek sadyzmu. Po co?
-Ten terror wychodził poza granice jakiejkolwiek, nawet najbardziej szalonej logiki. Chłop nie mógł uniknąć przemocy. Każdy wiedział: i tak zostaniesz zbity, i tak zostaniesz ukarany, cokolwiek byś nie zrobił, nie możesz wyrwać się ze swojego statusu. Nie dało się dobrze pracować i nie być karanym.
-Jak to?
-Istnieje wiele przekazów, z których wiemy, że bicia praktycznie nie dało się uniknąć. Na przykład przetrwały różne wierszyki chłopskie o tym, że i tak w każdą niedzielę będziesz “siedzieć w gąsiorze”. Kary nie wymierza się w tygodniu, bo wtedy pracujesz, za to potem w niedzielę zamiast odpocząć siedzisz zakuty w obrożę, klęczysz czy nawet leżysz, różne były sposoby unieruchamiania chłopów w dybach, żeby było to bardziej upokarzające i bolesne. Nie możesz zachowywać się lepiej i dostać tylko 10 razów kijem, bo w tym systemie nie chodziło o sprawiedliwość kary, tylko o maltretowanie.
-Ale po co?!
-Z ówczesnych poradników zarządzania folwarkami można wywnioskować, że miało to spowodować kompletną bezwolność chłopów. Taki stan psychiczny, który znamy z opisów życia więźniów w hitlerowskich obozach. W pewnym momencie następuje obojętność. Rezygnacja z jakiejkolwiek inicjatywy i buntu. My sobie nie uświadamiamy, jak dużo pracy wymagano od chłopów. Czytam ze zdumieniem takie komentarze: “Wyzysk? Co za bzdury! Jeśli szlachcic miał jedną wieś i niewielki folwark 60 hektarów, to chłopi mogli obrobić to w tydzień”. Dziś - być może, kiedy nawet niewielkie gospodarstwo chłopskie ma traktor, maszyny, narzędzia, można prace polowe wykonać w 20-30 dni, czasem paręnaście. Wtedy wymagało to tysięcy godzin. Pańszczyzna dominowała nad całym życiem chłopa. I miała dominować.
-Bo inaczej coś mu strzeli go głowy i najedzie dwór?
-Szlachta się tego ciągle bała. Historycy do dziś głowią się nad tym, dlatego na naszych ziemiach bunty chłopskie były rzadkie i niewielkie.
-I dlaczego?
-Moim zdaniem chłopski bunt cały czas się tlił, tyle że on nie był spektakularny, ale za to codzienny. Chłop buntował się każdego dnia, kiedy szukał sposobu, żeby pracować gorzej i mniej. Jeśli nie był już w stanie wytrzymać, to raczej starał się ze wsi uciec, niż organizować innych i wspólnie walczyć przeciwko panu.
-Strategie indywidualistyczne, a nie zbiorowe?
-Tak. Strategie przetrwania.
-We współczesnej Polsce też prawie nie ma strajków, jakbyśmy mieli fantastyczne stosunki pracy. Uzwiązkowienie wynosi ledwie 12 procent.
-I ja bym się nie bał takich analogii. To też jest dziedzictwo tamtego systemu: zamiast zmieniać rzeczywistość, wyjść na ulice i krzyczeć, wolę po cichu ograć pracodawcę, odebrać po kawałku, co moje. Jeszcze jedna rzecz jest podobna: jeśli czujemy się wykorzystywani w pracy, to nie widzimy żadnej legalnej drogi obrony. Podobnie jak chłop, który nie miał gdzie się poskarżyć na pana. Przecież to pan, który go katował, był też jego sędzią. A jeśli nie on – na przykład w majątkach królewskich – to jego pobratymcy, sąsiedzi. Więc na koniec chłop jeśli szedł na skargę to dostawał po gębie i dodatkowo karano go “za kłamstwo i krzywoprzysięstwo”. Jak dziś działają umowy śmieciowe? Jeśli pracownik się poskarży, że powinien mieć etat, to ZUS dorzuca mu zaległe składki z ostatnich pięciu lat.
-Zdarzały się sytuacje, że taki pracownik musiał oddać kilkanaście tysięcy złotych.
-Więc na państwo nie ma co liczyć, poskarżysz się - dostaniesz po gębie. Można najwyżej próbować samemu wyszarpywać sobie sprawiedliwość, wynieść ze dworu te pięć talerzy i sprzedać za parę groszy. Kazimierz Derczyński - chłop spod Sieradza - w 1838 roku tak wspominał swoje dzieciństwo: “Nie mogłem tego nigdy zapomnieć, jak często powracającego ze dworu od pana widziałem mego ojca, mającego wyrwane długie włosy z głowy, podbite oczy, nie rachując kułaków w boki pięścią lub nogą odebranych”.
Pierwszy moment, kiedy chłop mógł się wreszcie wyżalić, to był okres znoszenia pańszczyzny. Zaczęły się ukazywać pamiętniki, chłopi opowiadali, co robiono im, czy ich matkom i ojcom. Gdyby nie fakt, że dokonał tego car Aleksander II, to dzień zniesienia pańszczyzny powinien być w Polsce najważniejszym świętem. Wcale nie 11 listopada. To zresztą kolejny mit, że w 1918 roku większość Polaków cieszyła się z odzyskania niepodległości. Tak nie było, większość się bała. Wśród chłopów było powszechne przekonanie, że jak wróci Polska, to wróci pańszczyzna. Pisał o tym Wincenty Witos w swoich pamiętnikach, że na małopolskich wsiach zapanowało przerażenie: Polska równa się ucisk chłopów.
-Czy kobiety - chłopki - były bite tak samo jak mężczyźni?
-Bardziej. Szlachcic mógł pomyśleć, że postawny chłop jednak pęknie i odda, że będzie na tyle zdesperowany, by odpowiedzieć przemocą na przemoc. Ale jego żony albo córki się nie bał. Ogółem pańszczyzna to był tak samo obowiązek mężczyzn jak i kobiet. Nie mogło być inaczej, jeśli w wielu folwarkach tygodniowy wymiar darmowych robót wynosił powyżej tygodnia.
-Jak to?
Gospodarstwo chłopskie w ciągu tygodnia musiało odpracować w pańskim polu na przykład dziesięć dniówek. I wtedy jedna osoba do tych prac nie wystarczała. Kobiety pracowały na pańskim polu tak samo jak mężczyźni, pracowały całe rodziny. Tyle że od chłopek pan często oczekiwał “czegoś więcej”. Mamy przeróżne przykłady przemocy seksualnej, bywało, że panowie gwałcili chłopki publicznie na polu. I nawet się nie wstydzili.
-Dlaczego?
-Skoro chłopka i chłop są przedmiotami, to dlaczego mam się wstydzić? Szokujące jest czytanie akt sądowych: w 99 procentach przypadków gwałt w ogóle nie podlega pod żadną jurysdykcję, bo pan może zrobić z własną poddaną wszystko. Natomiast zdarzają się przypadki, gdy pan zgwałcił chłopkę innego szlachcica. I wtedy sprawa trafiała do sądu, bo to było “uszkodzenie majątku prywatnego”, grzywna szła do ręki tego drugiego szlachcica. Jak się czyta zeznania na takich procesach, to szokuje kompletny brak wstydu. Panowie opowiadają przed sądem: “Tak, dałem jej w pysk, rzuciłem na gnój, szarpała się za bardzo, więc poszedłem zgwałcić inną”. Gwałt nie jest czymś haniebnym, problemem jest tylko to, że “ta inna” okazała się chłopką z sąsiedniego folwarku.
-Fragment pańskiej książki opublikowała wyborcza.pl. Pod tekstem pojawiło się sporo komentarzy. Ktoś o nicku Shahtoosh napisał/napisała tak: “Kolejna pseudonaukowa wypocina. Już nawet lewicowi historycy wyśmiewają zalew tej >>ludowej<< historii. Po względem metodologicznym te prace nie powinny być przyjmowane nawet jako prace licealne”. Bardzo dużo jest takich głosów, że te wszystkie książki o pańszczyźnie to moda, totalny ahistoryzm, który nie uwzględnia kontekstu. Co by pan odpowiedział?
-Że uważam odwrotnie. Większość publikacji o pańszczyźnie jest raczej o wiele zbyt ostrożna: nie mówmy, broń Boże, o niewolnictwie, a jeśli nawet niewolnictwo, to w cudzysłowie. Bo gdzie indziej było gorzej, bo kontekst, bo nie należy przykładać dzisiejszej miary… No i, przede wszystkim, bo ludzie się będą oburzać, że to antypolskie. Nie wolno się poddawać takiemu terrorowi, zwłaszcza że są to argumenty wyssane z palca. Czytam na przykład komentarze w takim tonie: “No tak, wykorzystał głupek prace naukowe z lat sześćdziesiątych, siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, a to wszystko była komunistyczna propaganda”. Na tej zasadzie każda książka naukowa wydana przed 1989 rokiem jest bezwartościowa. Bezsens. Oczywiście, że za PRL-u nie brakowało propagandówek. Ale prowadzono poza tym kompleksowe, szerokie, wieloletnie badania na skalę dzisiaj zupełnie niemożliwą. Trzeba umieć odsiać propagandę od rzetelnych badań, bo inaczej niewiele nam zostanie. Przez ostatnie dekady nie było na uczelniach “mody” na historię chłopską, ta tematyka stała się totalnie passé. Wypadało mówić, że Rzeczpospolita szlachecka była wspaniałym demokratycznym krajem, który świecił w Europie blaskiem tolerancji i wolności religijnej. A teraz każdy, kto ośmiela się przypomnieć, że to bujda, jest równany z ziemią, bo nie korzysta ze świeżych badań, które nie istnieją. Trzeba mówić jak naprawdę było, odwoływać się wprost do źródeł i nie krygować przy każdym mocniejszym zdaniu. Jeśli chcemy przywrócić pamięć o tym, jak traktowano naszych przodków, to nie możemy się zasłaniać za każdym razem “kontekstem”. Mamy dziesięć tysięcy dowodów na to, że nasi przodkowie byli niewolnikami. Należy zrozumieć ich traumę, żebyśmy wiedzieli, dlaczego dzisiaj jesteśmy tacy, a nie inni.
Kamil Janicki jest historykiem, pisarzem i publicystą. Redaktor naczelny magazynu “WielkaHISTORIA.pl”. Jego najnowsza książka “Pańszczyzna. Prawdziwa historia polskiego niewolnictwa” ukazała się nakładem Wydawnictwa Poznańskiego.